Nad Inle – piękne jezioro tańczących rybaków, można dostać się na kilka sposobów. Można pojechać wypożyczonym samochodem z kierowcą, można dostać się tam autobusem, można też przetransportować się nad nie skuterem, ale największą frajdę sprawia dojście tam.. pieszo!
Trekking z Kalaw do Inle jest jednym z najbardziej popularnych trekkingów w całej Birmie, więc planując naszą trasę szybko znalazł się na naszej liście ‚birmańskich must’.
Nasza kondycja nie należy do najlepszych. Przekonaliśmy się o tym na Islandii gdy zdobywaliśmy ukryte wodospady i w Angkorze, gdy odkrywaliśmy kolejne świątynie. Mimo, że lubimy góry, nigdy nie należeliśmy do zapalonych wspinaczkowiczów, którzy całymi dniami potrafią zdobywać kolejne szczyty. Nigdy też nie byliśmy na żadnym trekkingu, więc trochę obawialiśmy się, że ten 3-dniowy marsz da nam mocno w kość.
Nic podobnego!
Trasa z Kalaw do Inle, w wersji 3 dniowej, jest stosunkowo prosta i przyjemna. W większości prowadzi prosto lub z górki. Jedyną niedogodnością może być słońce, które potrafi nieźle grzać w ciągu dnia.
Gdy już dotarliśmy z Yangonu do Kalaw o 3 w nocy i z dworca odebrał nas jeden z pracowników hostelu Golden Lily GuestHouse przeraziliśmy się chłodem jaki powitał nas po wyjściu z autobusu. Mimo, że od tygodni marzyliśmy o takim klimacie, wtedy stojąc w krótkich spodenkach i lekkiej bluzie zamarzyliśmy o słońcu sprzed kilkunastu godzin.
Samo miasteczko nie jest zbyt ciekawe. Górska baza wypadowa w góry zdominowana jest przez agencje turystyczne i drogie restauracje, dlatego też postanowiliśmy szybko zorganizować naszą pieszą wędrówkę i jak najszybciej się stamtąd ewakuować.
Przeczytaliśmy sporo blogów i portali i prawie każdy wspominał o możliwości pójścia w góry samodzielnie. Dla nas była to idealna opcja. Nikt i nic nas nie ogranicza, gdy będziemy zmęczeni – odpoczywamy, zaoszczędzamy na prowizji dla agentów, którzy organizują trekkingi i przede wszystkim – jesteśmy wolni.
Nasze plany szybko jednak zostały zweryfikowane, a jeden z pracowników w hostelu od razu zaznaczył, że żeby samemu udać się w góry należy mieć pozwolenie birmańskiej straży w razie kontroli w górach. Jak się później okazało mężczyzna ten sam sprzedawał wycieczki, a kontroli nie spotkaliśmy ani razu przez całą naszą trasę.
Coś jednak zyskaliśmy, bo gdy tak chodziliśmy od miejsca do miejsca pytając o samodzielne zorganizowanie wypadu jeden z dwójki muzułmańskich braci stacjonujących w naszym hostelu słysząc to zaproponował nam 15 dolarową zniżkę. Jego motyw był prosty: zależało mu byśmy nie szukali tańszych opcji i nie opowiadali o nich innym, by i reszta gości Golden Lili Guesthouse nie skorzystała z tej możliwości.
Mężczyzna wziął nas do swojego biura i szybko zaproponował najlepszą z opcji jakie usłyszeliśmy podczas całego dnia poszukiwania. Wyjmując mapę gór nakreślił nam podstawową trasę robioną przez wszystkie agencje turystyczne, a zaraz potem opisał swoją propozycję, która znacznie odbiegała od turystycznych trekkingów. Obiecał nam mała grupę (góra 6 -8 osób) i zejście z ceny.
Zaryzykowaliśmy (mimo, że jeszcze w Yangonie obiecaliśmy sobie, że nie skorzystamy z żadnej zorganizowanej wycieczki) i.. absolutnie nie żałujemy!
Następnego dnia stawiliśmy się przed biurem razem z dwójką Katalończyków (Anną i Arcadim) i dwójką Kanadyjek (Emmą i Rilay). Szybki wstęp, poznanie naszego przewodnika, kilka słów o organizacji i.. ruszyliśmy.
Wyjście z miasta, minięcie torów i rozpoczęły się dyskusje. Emma i Railay to dwie dziewczyny, które przez rok uczyły w Tajwanie angielskiego a za zaoszczędzone pieniądze ruszyły w 4 miesięczną podróż po Azji. Anna i Arcadi to para, która na bilecie Round the World przemierza świat. Oby dwoje zrezygnowali ze swojej pracy. Ona, biolog, postanowiła pewnego dnia podejść do swojego szefa i oznajmić mu, że wyjeżdża, on stwierdził, że zostawi farmę i ruszył z nią. Na swoim koncie mają już Kenię, Peru, Ekwador, Argentynę i Indie. Emma i Railay natomiast stanęły już na każdym kontynencie.
Droga jest przyjemna, tylko lekko stroma. Po drodze mijamy dzieciaki wypasające bydło, małe gospodarstwa, przebijamy się przez gęsty las, aż po 3 godzinach dochodzimy do miejsca, w którym poznajemy naszego kucharza i jemy pyszny lunch. Zza zakrętu wybiega grupa uczniów wracających ze szkoły.
Dalsza część trasy jest już bardziej malownicza. Zielone pola ryżowe, łąki, wzgórza, pola papryczek chili. Nasz przewodnik jak z rękawa sypie informacjami i ciekawostkami dotyczącymi Birmy. A to, że longi noszone przez kobiety to htamain, a przez mężczyzn to paso i jest wsadzane przez głowę, że długie proste włosy są w Birmie powodem do dumy i że najlepiej myje się je olejem kokosowym i że kobiety nie mogą dotykać mnichów..
Po dwóch godzinach marszu docieramy na punkt widokowy, gdzie robimy sobie przerwę. Słońce jest w zenicie dlatego dalsza podróż staje się bardzo męcząca.
Gdy po półgodzinnych rozmowach ruszamy dalej na swojej drodze spotykamy pracujące w polu kobiety z plemienia Pao, których głowy przyozdobione są w kolorowe turbany. Gdy pokazuję im zrobione zdjęcia śmieją się i pokazują sobie nawzajem efekty.
Do wioski docieramy późnym popołudniem kiedy słońce zaczyna zachodzić. Składa się ona z kilu domków zrobionych z drewna. Na środku stoi betonowa wanna, w której każdy z mieszkańców bierze kąpiel. Na całą wioskę przypadają również dwa wychodki.
Rezygnujemy więc wszyscy zgodnie z kąpieli (fakt, że jesteśmy biali już przykuwa uwagę, więc jakbyśmy się jeszcze rozebrali to już w ogóle zwołalibyśmy całą wioskę ) i udajemy się do naszej chaty w, w której mamy spędzić noc. Drewniane schodki lekko trzeszczą, lecz wydają się stabilne. Na górze czeka na nas 6 materaców, jedna lampa i 4 kury. Śmiejcie się, ale .. o czymś takim właśnie marzyłam!
Przed kolacją postanawiamy rozejrzeć się jeszcze po wiosce. Spacerując mijamy wygłupiające się dzieci, które z chęcią pozują do zdjęć, kobietę próbującą rozpalić ognisko, mężczyznę wyprowadzającego bydło, który ostrzega nas przed leżącym obok jego domu bykiem oraz kobietę opiekującą się dzieckiem. Wszystkich witamy radosnym mingalaba!
Wracamy, bo zbliża się pora kolacji. Nasz kucharz daje popis swoich umiejętności częstując nas świeżo wypiekanymi czipsami, zupą grochową, owocami i orzechowym curry. Nasz dość opanowany przewodnik wydaje się wyjątkowo pobudzony. Szybko znajdujemy jednak butelkę wina ryżowego i whiskey, co tłumaczy jego radosny stan. Częstuje wszystkich, rozlewając połowę na podłogę, tańczy, śpiewa największe europejskie hity, prosi Emmę (która od razu wpadła mu w oko) do tańca, szybko wyciąga mocniejsze dopalacze z kieszeni i po raz kolejny gościnnie wszystkich częstuje.
Oznajmia nam, że za chwilę idziemy na „imprezę do pobliskiego klasztoru”, która przypada na nasze szczęście akurat dziś. Lekko się zatacza, skacze, kilka razy przewraca, ale ogólnie widać, że bawi się całkiem nieźle.
Umawiamy się na godzinę 21 i ruszamy na podbój świątyni, przed która zaczynają zbierać się tłumy. Kobiety i mężczyźni z 12 wiosek ubrani w kolorowe, tradycyjne stroje w rękach trzymają lampiony. Niektóre plemiona wyszły na uroczystości wcześnie rano, co spowodowane jest dużym dystansem pomiędzy górskimi wioskami. Całodniowy marsz w ciężkich turbanach i grubych ubraniach kończy się zaledwie dwoma rundkami wokół świątyni i krótką modlitwą. Po fakcie wszyscy się rozchodzą.
Całe wydarzenie jest bardzo kolorowe i robi niesamowite wrażenie, szczególnie gdy mieszkańcy wiosek tłumnie wracają do domu z lampionami w rękach przez góry i tylko w oddali wydać złotą poświatę. Słabe oświetlenie spowodowało jednak, że nie daliśmy rady zrobić zdjęć.
Gdzieś w kącie grupa mnichów stara się wznieść do góry gigantyczny lampion. Nasz pijany przewodnik usilnie stara się im pomóc, co kończy się wylądowaniem w ognisku. Arcadi bierze go więc pod rękę i wracamy do swojego domku śmiejąc się z kaca, jaki męczyć będzie naszego przewodnika następnego dnia.
Kładziemy się spać, a ze zmęczenia zasypiamy od razu.
Wstajemy wczesnym rankiem i od razu biegniemy na skraj wioski by popodziwiać wschód słońca. Pobliskie góry spowite są gęstą mgłą, która daje niesamowity efekt.
Przed śniadaniem ostatni raz przechadzamy się po wiosce, która skąpana jest w delikatnej złotej poświacie. Mijamy pracujące kobiety i mężczyznę z cygarem w ustach, machamy wodzowi, podziwiamy kunszt pracy mężczyzny, który tworzy kosze dla wioski i wracamy do chaty na najlepsze śniadanie w naszym życiu: sałatkę awokado i nepalski chlebek chapatti.
Wyruszamy z wioski około godziny 7 rano gdy trasa wiodąca do kolejnego miasteczka cała okryta jest mgłą. Nas przewodnik bardzo spokojny i cichy w porównaniu do poprzedniej nocy trzyma się tylko za głowę. Nikt nic nie mówi, ale wymieniamy znaczące spojrzenia. Kac może dopaść nawet w birmańskich górach.
Po 3 godzinach marszu docieramy do miasteczka, z którego odbieramy dwie holenderki, które skusiły się na 2-dniowy trekking. W sklepie, w którym robimy sobie przerwę nasz przewodnik,który najwyraźniej po wczoraj niczego się nie nauczył, kupuje kolejne dwie butelki whiskey. Klin klinem?
Wychodzimy z miasta i po raz kolejny wchodzimy na obszary polne i rolne.Po raz kolejny wpadamy na kobiety pracujące przy uprawie, plewiącego i zbierającego bakłażany mężczyznę oraz jadącego na bawołach do pracy chłopaka. Krajobraz zmienił się wyjątkowo na soczyście zielony.
Nasz przewodnik męczy się o wiele szybciej niż poprzedniego dnia dlatego zarządza godzinną przerwę w cieniu drzewa. Niedaleko dwójka chłopczyków wyprowadza bydło i bawi się na polanie.
Gdy słońce powoli zachodzi docieramy do klasztoru, który ma być naszym noclegiem tej nocy. Po podwórku biegają głównie malutcy chłopcy – mnichy. Robią pranie, bawią się z psem, zamiatają i robią nam zdjęcia swoimi wypasionymi komórkami.
Na tą noc, oprócz picia i śpiewania europejskich hitów, nasz przewodnik nie przygotował żadnej rozrywki. Czym więcej pije tym więcej nam o sobie opowiada. Zwierza się ze swojej miłości do pewnej kanadyjki, która poznał na jednym z trekkingów, mówi o swojej niskiej płacy (8 dolarów za dzień trekkingu), opowiada o czasach w których przez 3 dni był mnichem, bo więcej nie wytrzymał, przedrzeźnia kataloński akcent, opowiada dowcipy i przybliża nam birmańskie obyczaje.
O poranku budzę Rostka. Chcę urządzić sobie spacer po okolicy. Widoki nie są już takie spektakularne. Na naszej drodze spotykamy starszego pana, który chwali się swoim polem. Najwyraźniej nie dowierza, że biali zawędrowali tak daleko i chce nas koniecznie zaprowadzić do swojej wioski, która jest 15 minut drogi od klasztoru. Niestety wybija czas śniadania więc nie możemy podjąć się dalszej drogi.
Poranna trasa rozpoczyna się tak jak dzień wcześniej – we mgle. Kobiety piorą w małym strumieniu swoje ubrania i naczynia. Po raz kolejny suniemy przez pola i łąki.
Godzinę przed zakończeniem naszej trasy wpadamy na stado krów wyprowadzanych przez kobiety i małe dzieci oraz na jezioro, w którym dwójka mężczyzn myje bydło.
Jemy po raz ostatni lunch, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie, żegnamy się z naszym kucharzem i przewodnikiem i wsiadamy na łódkę, która po półtorej godziny dociera z nami do Nyaungshwe, miasta położonego na północnym krańcu Inle, tam szybko znajdujemy wspólny hostel i bierzemy upragniony od 3 dni prysznic.
_____________________________________________________________________________________
Informacje praktyczne:
♥ Do Kalaw z Yangonu jeździ autobus w cenie 10-15 dolarów. Z tego co się orientujemy jest kilka opcji. Nie polecamy brać busa, który do miasteczka przyjeżdża o 3/4 w nocy, bo noc ta zostanie nam normalnie naliczona mimo, że ta doba hotelowa trwać będzie tylko kilka godzin.
♥ My zatrzymaliśmy się w hostelu Golden Lili Guesthouse. Jedną noc zarezerwowaliśmy przez internet i wyszło nas to 9 dolarów, cena na miejscu to 7-12 dolarów w zależności od pokoju. Sam hostel bardzo przyjemny. Obsługa niezbyt miła, ale dobre śniadania wliczone w cenę (naleśniki z bananami i herbata). Nie ma internetu. Nocami jest dość zimno warto więc mieć cieplejsze ubrania. Pranie ubrań jest tutaj (jak i zresztą w całej Birmie) dość kosztowne i jest liczone od rzeczy, a nie jak w większej części Azji południowo-wschodniej na wagę.
♥ W samym Kalaw koniecznie należy odwiedzić nepalską knajpkę Everest. Przepyszne curry, birmańska herbata, wypiekany na miejscu chlebek i upragnione przez wszystkich wifi. Jest to chyba jedyne miejsce w mieście gdzie chodzi tak bezproblemowo i dlatego jest tak popularne. Ceny wahają się tam od 1-8 dolarów za danie.
♥ Jeżeli ktoś zastanawia się nad samodzielnym trekkingiem to informujemy wszem i wobec – jest on możliwy. Nie ma żadnych straży i kontroli. Jedyne co warto mieć to mapkę i/lub dobrą orientację w terenie.
♥ W Golden Lily Guesthouse urzęduje dwójka braci, która sprzedaje wycieczki trekkingowe. Cena, którą zaproponowali nam na początku to 15 dolarów za jeden dzień + 5 dolarów za transport bagaży nad Inle i łódkę. Razem 50 dolarów za 3 dni. Jeden z braci widząc, że usilnie próbujemy sami zorganizować trekking zaproponował nam cenę 10 dolarów na dzień, więc zapłaciliśmy 35 dolarów za osobę. Warto dodać, że w cenie jest również możliwość zarezerwowania posiłków dla wegetarian.
Warto dodać, że bracia organizują głównie trekkingi „off the beaten track”.
♥ W innych agencjach turystycznych ceny wahały się nawet od 20-30 dolarów za dzień, więc te z Golden Lily są naprawdę konkurencyjne.
/Wszystkie informacje i ceny podane są w okresie trwania niskiego sezonu. Podczas pory suchej ceny rosną nawet o 50 % /
5 Comments
[…] Z Kalaw (z którego rozpoczynaliśmy trzydniowy trekking) nad Inle dostać można się również busem za 8-12 dolarów. Podróż trwa około 7 godzin. Z […]
[…] Po trzydniowym trekkingu i dwóch dniach spędzonych na jednej z łodzi na Jeziorze Inle dopada mnie gorączka. Ale nie taka zwyczajna co to ją można kilkoma tabletkami Gripexu maxx wyleczyć, lecz jakaś jej zmutowana wersja. Na przemian kicham, kaszle, pocę się i trzęsę z zimna. W nocy potrafię obudzić się kilkanaście razy by wyłączyć wiatrak, załączyć wiatrak, przykryć się dwoma kołdrami i ubrać sweter i kurtkę. Jest ciężko, chyba nigdy dotąd nie miałam takiego stanu podczas choroby. Chce mi się wymiotować, płakać, wszystko mnie swędzi, a na rękach i plecach zaczynają pojawiać się czerwone krosty, które w złości drapię do krwi. Znam swoje ciało i wiem, że zazwyczaj objawy grypy przechodzą mi po jednym dniu, jednak tym razem nie jest tak kolorowo. Do gry wchodzi wujek google, poczciwy prawnik, doradca i lekarz. Już wiem, że muszę olać linki, które skazują mój stan na śmierć, jednak moją uwagę przykuwa temat malarii. No tak. […]
[…] Twoje piękno. Jeździliśmy autobusami i pociągami, spacerowaliśmy po równinach i odkrywaliśmy pieszo górskie wioski, pływaliśmy łodzią i jeździliśmy skuterem, nierzadko walcząc o przetrwanie z innymi […]
[…] dolarów (podobno obecnie 20 dolarów) ♥ Wstęp na teren Jeziora Inle w Birmie: 10 dolarów ♥ Trekking Kalaw – Jezioro Inle: 35 dolarów ♥ Wynajęcie łódki na cały dzień nad Jeziorem Inle: 20 dolarów/dwie osoby ♥ […]
[…] 2. Trekking Kalaw – Inle, Birma […]