Pierwsza w nocy to zdecydowanie nie pora, żeby sprawnie funkcjonować, a już na pewno nie taka, żeby załatwiać jakieś formalność. Jednak w Teheranie – stolicy Iranu – lądujemy właśnie o tak abstrakcyjnej godzinie. W samolocie z nami lecą sami Irańczycy, więc kolejki do wiz nie ma, a my jesteśmy jedynymi białasami na całym lotnisku.
Chusta którą ubrałam na siebie już w trakcie lotu co chwilę zsuwa mi się z włosów. Czekając, niczym zombi, na odbiór swoich paszportów z wizą, staram się znaleźć na nią sposób, korzystając z okazji, że na hali jesteśmy tylko my i nikogo nie irytuje moje ciągłe majstrowanie przy głowie. W końcu udaje mi się znaleźć sposób idealny, akurat kiedy uśmiechnięty celnik wywołuje nasze nazwiska.
Przechodzimy przez odprawę celną i po chwili jesteśmy w całkowicie innym świecie.
Szybko znajdujemy wolne ławki, rozkładamy śpiwory i kładziemy się spać. Zasypiamy przy odgłosach lotniskowych komunikatów, które podczas podróży są dla nas jak dobra kołysanka
O poranku przebieramy się i ruszamy w stronę Qom,świętego miasta szyitów.
Z lotniska nie jeżdżą żadne autobusy w tamtą stronę, a żeby w ogóle gdzieś dotrzeć trzeba najpierw wrócić ponad 40 km do Teheranu. Taksówkowa mafia zdominowała to miejsce i od jakiegoś czasu między lotniskiem a stolicą nie kursują żadne miejsce autobusy, a jedyny sposób by dotrzeć do miasta to wynajęci taksówki za 20 dolarów.
My z taksówkami się nie lubimy. Wiemy również, że pracownicy lotniska oraz lokalsi nie korzystają codziennie z usług taksówkarzy, na pewno nie wszyscy, więc staramy się znaleźć inne, znacznie tańsze rozwiązanie.
Oczywiście w informacji turystycznej nikt nic nie wie, a uśmiechnięta Iranka uparcie powtarza, że jedynym sposobem dotarcia do Teheranu są żółte samochody. Nam jednak znaczek autobusu ukryty gdzieś przy wyjściowych drzwiach nie daje spokoju, więc postanawiamy czekać.
Nie mija więcej niż 10 minut a pod terminal podjeżdża minivan z grupą Irańczyków. Podchodzimy do kierowcy z szerokimi uśmiechami, wiemy że łatwo nie będzie.
-Salam!
-Salam alejkum!
-Jedzie Pan do Teheranu?
-Tak – wykrzykuje jeden z pasażerów, a kierowca szturcha go w ramię i gwałtownie zaprzecza
-Nie nie, taxi, taxi – powtarza uparcie
-Tylko, że my nie chcemy taxi, chcemy z Wami! I to tylko do stacji metra, prosimy!!
-Nie, nie, taxi – i po raz kolejny pokazuje żółty postój taksówek
-Bardzo prosimy, to tylko chwilka, taksi drogie!
-Lachestan (w tłumaczeniu: Polska) – dodajemy i znowu uśmiechamy się najszerzej jak może
-Dobra wsiadajcie!
I tak oto zaznajemy pierwszego przejawu dobroci i życzliwości Irańczyków, którzy są po prostu cudowni!
W autobusie jedziemy z samymi mężczyznami, którzy co chwile łamanym angielskim, próbują dopytać o nasze plany na Iran.
Po 30 minutach wysadzają nas na stacji daleko poza miastem, skąd metrem dojeżdżamy do dworca i łapiemy autobus do Qom.
Naszym głównym celem jest zobaczenie Mauzoleum Fatimy, siostry ósmego imama Alego ar-Ridy. Żeby wejść do środka każdy musi przejść osobistą kontrolę . Trochę jest przy nas zamieszania, w końcu udaje nam się zostawić nasze torby i śpiwory w biurze, zostaje nam przydzielony odpowiedni przewodnik, a ja dostaje długi czador, który muszę nosić na terenie całego Mauzoleum.
Nie możemy wejść do środka (tylko muzułmanie mają ten przywilej), ale możemy zobaczyć dziedziniec, który już sam w sobie robi ogromne wrażenie. Złota kopuła pięknie połyskuje w słońcu, wszystkie odcienie turkusu, zieleni i niebieskości imponująco prezentują się na ścianach świątyni, a zdobienia bram robią ogromne wrażenie.
Irańczycy wierzą, że miejsce spoczynku Fatimy ma bardzo dużą wartość dla ich kultury, a każdy kto je odwiedzi pójdzie do nieba.
Miejsce to stało się celem wielu pielgrzymek, a przewodnicy, którzy są przydzieleni turystom mają pilnować by ci nie zakłócali spokoju pielgrzymom chociażby poprzez robienie dużej ilości zdjęć.
Mauzoleum składa się z sal modlitewnych, sali grobowej oraz trzech dziedzińców, na których gromadzą się rodziny z dziećmi, spacerując, spędzając czas, modląc się.Panuje tu niezwykłą atmosfera.
Po wyjściu i oddaniu czadoru dowiadujemy się, że nasze torby mogą być przechowane przez 4 godziny, więc bez zbędnego ciężaru ruszamy przed siebie.
Po mieście spacerujemy nieśpiesznie przyglądając się życiu mieszkańców. Co chwilę ktoś do nas nieśmiało podchodzi, pyta skąd jesteśmy, robi sobie z nami zdjęcie.
Docieramy na plac Astane…
…a następnie pod meczet Imama Hassana.
Głodniejemy, więc znajdujemy najbardziej obleganą restaurację na ulicy i zamawiamy pierwszego irańskiego falafela. Dwójka białych wzbudza wielką sensację i już po 5 minutach z 10 osób stoi przy ladzie i patrzy jak jemy potężne buły, z których co chwila wylatują nam pomidory, ogórki i pulpeciki z ciecierzycy.
Po dwóch godzinach zabieramy swoje torby, łapiemy autobus na dworzec i udajemy się do Kaszan – miasta, w którym czeka nasz couchserfer – Mahmood. Momo, to 32 letni mężczyzna, który uwielbia Polskę do tego stopnia, że nauczył się nawet trochę naszego ciężkiego języka. Podróż do jego domu to rozmówki polsko-irańsko-angielskie, a zdania wypowiadane w naszym rodowitym języku przez Irańczyka brzmią dla nas wręcz abstrakcyjnie :p
Mahmooda musi jeszcze wrócić do pracy, więc my ruszamy w stronę bazaru. Jest już ciemno, ale ani przez chwile nie czujemy się niebezpiecznie. Wszyscy uśmiechają się do nas, machają i pomagają gdy tracimy się w labiryncie kaszańskich uliczek.
Po 3 godzinach wracamy do Mahmooda i wspólnie jedziemy poznać jego syna oraz rodzinę żony – mamę i siostrę. Wieczór upływa nam na pokazywaniu zdjęć z Polski, opowieściach o innych polskich couchserferach oraz rozmowach o Iranie. Spać kładziemy się dopiero po 1 w nocy i zasypiamy przy odgłosach irańskich bajek.
Rano Mahmooda podrzucił nas samochodem do historycznej części miasta skąd nasze zwiedzanie rozpoczęliśmy od zobaczeniu pozostałości po murach miasta Ghaleh Jalali.
Labiryntem uliczek udajemy się do jednego z tradycyjnych domów Tabatabaei House, pochodzącego z XIX wieku, który jest idealnym przykładem architektury perskiej. Rezydencja składa się kilku dziedzińców, które niegdyś należały do zamożnego Persa.
Największe wrażenie robią malunki na ścianach, piękne szklane zdobienia, lustra oraz niezwykłe sufity.
Jesteśmy tutaj całkowicie sami, więc w spokoju mamy czas by zajrzeć do każdego pokoju i wejść na każdy taras.
Następnie udajemy się do Łaźni Sułtana Amir, które w porównaniu z Tabatabaei House mają wygórowaną cenę wstępu i nie robią na nas większego wrażenia.
Przed wyjściem wchodzimy jeszcze na dach Łaźni, z którego podziwiamy panoramę miasta: w oddali widać pozostałe historyczne domy, po dachach biegają dzieci, w oknach wisi pranie, a minarety oraz wieże, pełniące funkcję wiatrołapów, górują nad miastem.
Kierujemy się w stronę bazaru, który mamy zamiar zobaczyć za dnia. Ruch jest tutaj o wiele większy niż poprzedniej nocy, możemy więc przyjrzeć się prawdziwemu życiu na targu.
Bazar mieści się w pięknym budynku, a jego centralną część stanowi kopuła, która wpuszcza do środka delikatne światło.
Tego dnia chcemy jeszcze odwiedzić Mauzoleum Imamzadeh Hilal Ibn Ali, położone 10 kilometrów od centrum Kaszan. Na turystów, którzy chcą odwiedzić to miejsce, czyha gromada taksówkarzy w żółtych samochodach. My jednak postanawiamy złapać jadącego w tamtą stronę kierowcę, który za połowę niższą cenę podwozi nas pod samo wejście.
Podobnie jak w Qom kobiety obowiązuje czador. Nikt jednak nie przeprowadza kontroli, a na dziedzińcu jesteśmy całkowicie sami i mamy to miejsce tylko dla siebie
Głodniejmy, więc wracamy do miasta i udajemy się w stronę herbaciarni Abbasi znanej z tradycyjnych irańskich potraw.
Ja zamawiam mięso wielbłąda z pomidorami i bakłażanem, a Rostek mięsne kuleczki z sumakiem. Całość popijamy dooghiem, czyli jogurtem z miętą i ogórkami, siedząc na perskich dywanach. Kelner gdy tylko dowiedział się, że jesteśmy z Polski, przyniósł nam małą flagę, która górowała nad naszym siedzeniem
Po raz kolejny odwiedzamy Mahmooda w pracy, poznajemy kilku jego znajomych i przyglądamy się jego pracy.
Po 21 wracamy do domu gdzie jemy wspólną kolację, rozmawiamy z rodzicami na Skypie („Rostek, teść dzwoni!„) i idziemy spać. Z samego rana przyjeżdża po nas znajomy Mahmooda i jedziemy na dworzec skąd udajemy się pięknego Isfahan.
Isfahan to perła Iranu i chyba najpiękniejsze miasto kraju.
Zatrzymujemy się w Amir Kabir Hostel, którego plusem oprócz niskiej ceny jest też świetne położenie. Lokalny autobus z dworca zatrzymuje się tuż przed samymi jego drzwiami.
Zwiedzanie rozpoczynamy kolejnego dnia od jednego z największych placów na świecie Placu Immama Khomeiniego, który wpisany jest na Światową Listę UNESCO.
Plac jest bardzo popularnym miejscem wśród samych mieszkańców miasta, którzy popołudnia spędzają na modlitwie, rozmowach i piknikach.
Dzieci, które mają podczas lekcji przerwę lunchową również bardzo chętnie tutaj przychodzą i spędzają swój wolny czas jedząc lody i grając w różne gry.
Dookoła placu można przejechać się konną bryczką i jest to jedna z największych atrakcji wśród samych Irańczyków.
Plac otoczony jest pięknymi arkadami, sklepikami z perskimi dywanami, pałacem, trzema meczetami oraz bazarem.
To właśnie od Bazaru Bozorg rozpoczynamy zwiedzanie tego miejsca. Znaleźć można tu dosłownie wszystko: od kusych, seksownych sukienek, przez ręcznie wyszywane irańskie obrusy, kosmetyki, perskie dywany, owoce, aż po czadory i kolorowe chusty.
Dwukilometrowy targ ciągnie się od placu aż po meczet Masjed-e Jāmé, który jest świetnym przykładem islamskiej architektury.
Meczet oczarowuje mozaiką, kolorowymi zdobieniami i niezwykle imponującymi bramami.
Zaczyna się pora modlitw, więc mamy świadomość, że nie zostaniemy wpuszczeni do żadnej ze świątyń. Wracając więc przez bazar wstępujemy do jednej z restauracji znajdującej się w plątaninie uliczek i kosztujemy dizzi – lokalnej zupy z mięsem, cieciorką i ziemniakami, a następnie w małej lodziarnio-cukierni Fereni Hafez próbujemy fereni – irańskiego puddingu polanego słodkim karmelem.
Spacerujemy chwilę po Placu Królewskim i wstępujemy do pięknego, wpisanego na Światową Listę UNESCO Meczetu Imam, czyli Meczetu Królewskiego.
Swoje piękno zawdzięcza przede wszystkim siedmiokolorowym mozaiką, pięknemu wejściu oraz dziedzińcom otoczonym zdobionymi drzwiami.
Do hostelu wracamy wzdłuż rzeki mijając po drodze isfahańskie mosty: Shahrestan Bridge, Khaju Bridge, Bridge of 33 Arches, zajadając się przy tym szafranowymi lodami oraz świeżo wypiekanymi pączkami.
Na kolację udajemy się do restauracji Azam Beryani, słynącej z beryani czyli potrawy z baraniny marynowanej w jogurcie, suszonych owocach, ziołach, przyprawach i cynamonie.
Jako, że następnego dnia mamy zamiar nocnym autobusem jechać do Shiraz, a przed nami cały wolny dzień, postanawiamy zostawić swoje bagaże w recepcji i pojechać do małego, pustynnego miasteczka Varzaneh. Łapiemy więc minivana z Jey Terminal i dwie godziny później jesteśmy już na miejscu.
Tak naprawdę w Varzaneh nie mieliśmy w planach nic konkretnego. Pokręciliśmy się więc po uliczkach….
….zobaczyliśmy Pigeon House…
…weszliśmy na kilka dachów…
…i podglądaliśmy codzienne życie mieszkańców.
Miasteczko słynie przede wszystkim z kobiet, które, w przeciwieństwie do reszty, noszą białe czadory i wzbudzają wiele kontrowersji.
Łapiemy ostatni autobus z Varzaneh do Isfahan, wpadamy jeszcze na pysznego falafela podawanego w 40 centymetrowej bułce i ruszamy na dworzec, skąd około godziny 11 ruszamy do Shiraz.
Noc spędzamy w autobusie, a do miasta docieramy zdecydowanie za szybko, więc postanawiamy przespać się na głównym terminalu i przeczekać do rana.
Około godziny 8 ruszamy w stronę miasta i przed 10 stawiamy się w Niayesh Boutique Hotel. Mimo, że jesteśmy grubo przed czasem, to recepcjonistka nie tylko pozwala nam odebrać klucze to jeszcze zaprasza na buffet śniadaniowy.
Pokój, który znajduje się w pięknej piwniczce i wychodzi na dziedziniec, na którym serwują śniadania, jest wieloosobowy, ale przez cały pobyt jesteśmy tutaj sami.
Pech chce, że nasz pobyt w Shiraz przypada na piątek, kiedy wszystkie sklepy i restauracje są pozamykane, więc całe miasto wygląda jakby było niezamieszkane.
Ze względu na deszczową pogodę rezygnujemy z Persepolis na rzecz zwiedzania miasta, które w ogóle nas nie zachwyciło.
W sobotni poranek odwiedzamy Nasir al-Mulk Mosque, zwany Meczetem Piątkowym, który znany jest z witraży, które o wschodzie słońca tworzą przepiękną grę świateł. Jednak brak słońca, deszcz i gęste chmury powodują, że sala witrażowa jest pozasłaniana, a my możemy jedynie pooglądać główny dziedziniec.
W południe odwiedzamy dawne więzienie Arg of Karim Khan, spacerujemy po Vakil Bazaar, a na obiad zajadamy się kebabem z ryżem oraz fesenją czyli kurczakiem w słodkim sosie z orzechów i granatu.
Uciekamy z miasta czym prędzej, po raz kolejny łapiemy nocny autobus – który pozwala nam zaoszczędzić nie tylko pieniądze, ale i czas, i udajemy się do Bandar Abbas, skąd łapiemy prom na Qeshm Island.
/Jako, że ten post chcielibyśmy poświęcić tylko irańskim miastom, pominiemy ten etap podróży i opiszemy go w kolejnym wpisie/
Po powrocie z wyspy ruszamy w stronę Jazd, by tam spędzić moje (Sandry) 26 urodziny.
Jazd, otoczone pustynią, jest jednym z najstarszych miast na świecie i jest ostoją kultury zoroastriańskiej.
Kalout Hostel, w którym spędzamy dwie noce, serwuje pyszne śniadania z najsmaczniejszym chlebkiem, jaki jedliśmy w całym Iranie.
Właściciele są sympatyczni, a miejsce jest wręcz bajkowe. Kolorowy dziedziniec z małym oczkiem wodnym otoczony jest pokojami w stylu irańskim.
Podczas dnia spacerujemy po historycznej części miasta zbudowanej w całości z gliniano-piaskowych cegieł, która mimo, że nadszarpnięta zębem czasu i zaniedbana, dalej robi spore wrażenie, a życie toczy się tutaj swoim spokojnym tempem.
Wracając do centrum wstępujemy do Shir Hossein Ice Cream Shop, w którym kosztujemy faloodeh w wodzie różanej, z której słynie Iran. Miejsce to oprócz pysznych lodów oferuje domowej roboty chałwy, czekolady, masła orzechowe, cukierki i wafle. Wszystkiego przed zakupem można skosztować i wszystko jest pyszne.
W lokalnym sklepie kupujemy również baklavę.
Z dachu naszego hostelu podziwiamy panoramę miasta. W oddali widać minaret Meczetu Piątkowego, który szczególnie pięknie prezentuje się o zachodzie słońca.
Dzień kończymy kolacją w restauracji Silk Road Hotel, gdzie kosztujemy zupy ash o lekko limonkowym posmaku, Kashk o bademjum, czyli gulasz z bakłażana oraz mięso wielbłąda z ziemniakami. Wszystko popiliśmy smacznym bezalkoholowym piwem cytrynowym, którym wznieśliśmy toast z okazji moich urodzin
Z Jazd udajemy się autobusem do Teheranu i wyrzuceni gdzieś na środku autostrady łapiemy stopa na lotnisko. Pół godziny później siedzimy już na głównym terminalu skąd wracamy do Polski
To były bajkowe dwa tygodnie
8 Comments
kurczę, dwa tygodnie to nie wydole w tym roku… a na tydzien jest sens jechać? bardzo stratna bym była?
w ogóle super, że tyle o jedzeniu napisaliście, bo to wszystko brzmi zajebiscie pysznie.
w ogóle irańskie jedzenie to temat na kolejny wpis ja myślę
i dużo pyszności odkrywa się tak z czasem – ale te baklavy pycha! i doogh, i zupki, i baranina… oh, no i potrawki z bakłażana mniam!
2 tygodnie moim zdaniem to minimum, no może na 9-10 dni jeszcze ok trochę bardziej ekspresowym tempem, Iran jest wielki i nawet samo przejechanie tych dystansów zajmuje nieco czasu
CZEKAM na Keszm!
Niesamowite miejsca i piękne zdjęcia. Kusi mnie ten Iran, tylko czy druga połówka da się namówić
A tak w ogóle to z jakimi kosztami mniej więcej trzeba się liczyć na taki wyjazd?
Post o kosztach już na blogu
http://swiatwedlugrostkow.pl/iran-informacje-praktyczne/
Inspirujący wpis!
Pytanie praktyczne- czy irańskie wizy zostały wbite do paszportu?
Pozdrawiam
Tak i to na całą stronę
Hej
podajcie proszę namiar na Kalout Hostel w Jazdzie.
Dzięki!
Kasia
Jako, że znajduje się on w plątaninie uliczek to ciężko o dokładny adres
To też stosunkowo nowy hostel, więc chyba jeszcze nie do końca pomyślano o reklamie, a szkoda, bo miejsce jest urocze!
Wpisując to na google maps wyskoczyło mi: Jame Mosque Street Orient Hotel Alley, ale tak naprawdę najlepiej wpisać w Google „kalout hostel yazd address” i wyskoczy na mapce