Dojazd z Salwadoru, przez Honduras do Nikaragui zajął nam cały dzień. Z trudem zdążyliśmy na ostatni autobus, który odjeżdżał spod granicy do kolonialnego miasteczka Leon, w którym mieliśmy zamiar spędzić kilka dni.
Szybko udało nam się znaleźć wymarzony hostel, w którym mogliśmy gotować, oglądać telewizję i bujać się w wygodnych hamakach.
W ciągu dnia spacerowaliśmy uliczkami przepięknego miasteczka. Zachody słońca spędzaliśmy pod katedrą popijając świeżo wyciskane soki i podziwiając wszystkie kolory złota i żółci, w jakich mieniła się fasada budynku.
Odkrywaliśmy malutkie placyki, kolorowe kościółki, zielone parki.
Odwiedziliśmy bielutki dach Katedry, który rozgrzany od słońca parzył nasze nagie stopy.
Pragnienie gasiliśmy przepysznymi lodami z Kiss Me. Hitem okazały się lody o smaku bananowym z krówką, słony karmel, wódka z owocami oraz rum, krem z smażonym kokosem.
O poranku robiliśmy zakupy na lokalnym targu, a obiady gotowaliśmy w malutkiej kuchni. Zajadaliśmy się świeżymi owocami,własnoręcznie zrobionym spaghetti, tostami z awokado i naleśnikami z bananami.
Miasto opuściliśmy niechętnie udając się do Jiquilillo, nadmorskiej, backpackerskiej miejscowości. Pech chciał, że okradziono nas w chickenbusie, więc po przygodach z nikaraguańską policją skierowaliśmy się do Granady, gdzie zakupiliśmy nowy sprzęt.
Osiedliśmy w tym najstarszym kolonialnym miasteczku na trochę, podziwiając kolorową zabudowę i odkrywając historię tego miejsca.
Z wieży zegarowej podziwialiśmy przepiękną Katedrę na tle Jeziora Cocibolca.
Znowu robiliśmy zakupy na targach, a yuka (odpowiednik naszego ziemniaka) towarzyszył nam w każdym obiedzie, który gotowaliśmy w naszym małym hostelu przy głównej ulicy.
Po kilku dniach wsiedliśmy na prom i udaliśmy się w stronę Isle Omepetę, wyspy, która stała się naszym domem na prawie 10 dni.
Codziennie rano budziły nas dzikie konie biegające po plaży.
W ciągu dnia spacerowaliśmy wgłąb wyspy.
O zachodzie słońca podziwialiśmy jezioro, które mieniło się na wszystkie kolory tęczy.
A nocą walczyliśmy z tysiącami dziwnej odmiany komarów, które odwiedzały nasz pokój.
Gdy w końcu odzyskaliśmy laptopa ruszyliśmy w stronę Kostaryki. Różnica pomiędzy tymi dwoma krajami rzuciła nam się w oczy już na granicy. Pierwszą noc spędziliśmy na stacji benzynowej. Zrobione wcześniej zakupy: chleb tostowy, ryby w puszcze i ciasteczka starczyły na całą noc.
O poranku złapaliśmy autobus na lotnisko, na którym spędziliśmy kolejny wieczór. Obsługa lotniska była tak miła, że pozwoliła nam zostać na zamykanym nocą terminalu, na którym byliśmy z tylko jednym strażnikiem. Była to jedna z najciekawszych nocy, a poczucie, że jest się w takim miejscu całkowicie samemu jeszcze bardziej wpływała na klimat tego noclegu.
O poranku wzięliśmy prysznic w łazience i wsiedliśmy do samolotu, który poleciał z nami do Nowego Jorku.
No Comments