Azja Płd-Wsch, Laos, Świat

Płaskowyż Bolaven, czyli 4 dni z życia motocyklisty.

24 września 2014
Untitled-1

Jak wyglądała nasza podróż przez płaskowyż Bolaven z perspektywy siodełka?

Dzień 1
Pakse  ->  Tad Lo

Plan wygląda następująco:
Wstajemy przed 6, znajdujemy bankomat, znajdujemy wypożyczalnie motorów i ruszamy w kierunku Płaskowyżu Bolaven.
Jednak jak to z planami bywa lubią czasem pozostać tyko planami.
Budzik o 5:30 nie specjalnie do nas przemawia. Szybka zmiana czasu o półgodziny, potem znów o 15 minut.
W końcu udaje nam się zwlec z łóżka i spakować najpotrzebniejszy sprzęt: kosmetyki, ubrania, aparat, lekarstwa. Zostawiamy jedną torbę w recepcji, drugą ubieramy na plecy i ruszamy na poszukiwanie bankomatu.
Z 7 mijanych po drodze, nie działa 6, a i ten ostatni wypluwa naszą kartę. Dochodzi 7 rano, a słonce zaczyna nieźle grzać. Zrezygnowani idziemy dalej z nadzieją ,że znajdziemy po drodze jeszcze jedną kasodajkę i w końcu nam się udaje. Bankomat wypluwa tysiące kipów więc i my możemy udać się do polecanego hotelu by wynająć nasz motor.
Szybka papierologia i już suniemy naszym rumakiem w kierunku Tad Lo, miasteczka oddalonego od Pakse o jakieś 85 km.
Droga jest prosta, dość przyjemna, bez oszałamiających widoków. Co jakiś czas mijamy znaki na wodospady, których w tym rejonie jest bardzo wiele.

IMG_7503

W końcu po dwóch godzinach drogi docieramy do Tad Lo. Wioska jest naprawdę niewielka, a mimo to odnaleźć w niej można wszystkie najpotrzebniejsze rzeczy.
Szybkie zaznajomienie się z cenami noclegów i lądujemy w domu europejsko-laotańskiej pary. Już sam klimat tego miejsca sprawia, że chciałoby się tam zostać dłużej niż tylko na jeden dzień. Rodzina pozwala nam korzystać ze wszystkich udogodnień domu, nie dając poczucia skrępowania. Ich syn co jakiś czas zachęca nas do zabawy z malutką małpką której od 2 miesięcy jest właścicielem. Po raz pierwszy z bliska przyjrzeć możemy się domowemu życiu laotańczyków.

Samo miasteczko jest bardzo spokojne. Odnaleźć możemy tutaj przepyszne naleśniki, najlepszy szejk bananowy, stragany z owocami, a tuż za mostem – niewielki wodospad.

IMG_7612

IMG_7607

O zachodzie wszyscy zbierają się przy rzece by wykąpać siebie i swoje pociechy, pomyć naczynia lub zrobić pranie, ludzie wracają z bydłem, dzieci bawią się na drodze.

IMG_7582

IMG_7588

IMG_7584

IMG_7583

IMG_7578

Dziury z bambusa zamiast okien pozwalają nam zasnąć przy odgłosie ptaków i cykaniu owadów…

Dzień 2
Tod Lo   –>  Sekong

Tym razem nasz plan się powiódł i wstajemy o 6 rano. Ze szczerym smutkiem żegnamy się z tym miejscem i ruszamy w dalszą drogę by uniknąć pełnego słońca.
Od Attapeu, które początkowo mamy w planach dzieli nas 160 km. Jakież jest nasze zdziwienie gdy rozpoczynając naszą podróż nie dotyka nas lekki, przyjemny powiew wiatru lecz ogromne uderzenie zimna. Na domiar złego zaczyna padać. Zatrzymujemy się pod jednym z drzew lecz nic nie zapowiada, że mogłoby w końcu przestać, więc rozgaszczamy się w jednej z ulicznych budek. W końcu deszcz ustaje, a my jeszcze mokrzy ruszamy w dalszą trasę. Trzęsiemy się z zimna jak osiki, ale cały czas liczymy na popołudniowe słońce, które musi przecież w końcu wyjść.
Nie dajemy rady i zatrzymujemy się w Thateng, gdzie odbywa się akurat Morning Market. Znajdujemy stoisko z jedzeniem, szybko zamawiamy dwie Pho i już za chwile grzejemy się przy ciepłej zupie.

Wiemy jednak, że nie ma co zwlekać i już po chwili znowu wsiadamy na naszą maszynę sunąc kolejne 50 km w stronę Sekongu, w którym chcemy zrobić kolejny postój.
Droga jest bardzo malownicza – pola ryżowe, malutkie wioseczki, podzwaniające na poboczu krowy, rozbrykane kozy, kobiety z wielkimi koszami idącymi do pracy.

IMG_7664

IMG_7661

IMG_7643

IMG_7640

IMG_7681

IMG_7712

W końcu wjeżdżamy do miasteczka i kierujemy się w stronę centrum. Dojeżdzamy do pierwszego skrzyżowania gdy nagle przed nami pojawia się wyprzedzający na trzeciego jeep i jedzie prost na nas. W tym momencie Rostek gwałtownie przekręca kierownicą w prawo w kierunku pobocza naciskając tym samym przedni hamulec (sic!).
Jesteśmy straceni.
Wylatujemy z gigantycznym hukiem na prawą stronę motoru. O ile Rostek zapewniał mnie później, że nie pamięta w ogóle samego upadku, tak jak widzę wszystko wyraźnie. Słyszę mojego krzyczącego z bólu partnera i jeszcze w locie wyciągam ku górze apart, który trzymam w ręce tak by nie miał możliwości zderzenia z ziemią. Z dobrym skutkiem bo aparat nawet o asfalt się nie otarł.
Leżąc widzę kierowcę jeepa – sprawcę całego wypadku, który z uśmiechem przejeżdża po keirownicy motoru i odjeżdża w siną dal. Zalewającą mnie złość zastępuje próba szybkiego ogarnięcia sytuacji. Wstaję i czuję ogromny ból w nadgarstku, lekko zaczyna mi się kręcić w głowie, a łzy napływają do oczu. Rozglądam się i widzę wokół nas tłum laotańczyków. Jedni pomagają nam pozbierać swoje rzeczy, które wylądowały na całym poboczu inni wyciągają komórki i z uśmiechem na twarzy nas kamerują. Złość ogarnia mnie po raz kolejny lecz postanawiam nie dać im satysfakcji zobaczenia ‚tracącego-nad-sobą-panowania-białego’.
Z dumą zbieram resztę rzeczy i spoglądam na Rostka. O ile ja nie zadrapałam sobie całkowicie NIC będąc w krótkich spodenkach i lekkim sweterku tak Rostek nie miał tyle szczęścia.
Całe jego nogi, łokieć i biodro są pocharatane. Lekko kuleje. Szybko dochodzimy do malutkiej restauracji bo i mu zaczyna kręcić się w głowie. Od właścicielki sklepu dostajemy plastry, wiemy jednak, że one nie wystarczą. Decydujemy się na pozostanie w Sekongu na jedną noc. Żaden z nas nie jest w stanie poprowadzić motoru, a i żaden obecnie nie ma na to ochoty.

Ruszam więc na poszukiwanie dla nas akiegoś Guesthouse’a i przede wszystkim apteki by kupić środki na odkażenie ran. Wchodzę do pierwszego sklepu z kosmetykami. Pytam po angielsku o wodę utlenioną, pokazuje małe zarysowanie i wodę, niestety, bez skutku – sprzedawczyni nie ma tego ‚magicznego środka’. Idę dalej i dochodzę na miejski targ. Obchodzę go dookoła i w końcu udaje mi się znaleźć malutką budkę z napisem ‚Pharmacy’. Oczywiście angielski nie pomaga. Pokazuję więc jazdę na motorze, upadek, zadapania. Pan w końcu łapie i podaje mi upragnioną wodę utelnioną. Dorzuca krem do pielęgnacji ran i bandaż. Wszystko za dolara. Dziękuję i pędzę w stronę restauracji gdzie zostawiłam Rostka.

W między czasie podjeżdża do mnie młoda laotańka proponując podwózkę. Jak przez mgłę pamiętam, że była na miejscu wydarzenia. Równocześnie w tym samym momencie do mojej prawie nie ruszanej ręki dociera gigantyczny ból nie pozwalający na wykonanie jakiejkolwiek czynności prawą ręką. Staram się o nim nie myśleć i modle się by za chwilę przeszedł, bo uczucie to kojarzę z dzieciństwa po upadku z drzewa.

Na miejscu zaczynamy dezynfekować rany. Pienią się niemiłosiernie. Nie wygląda to najlepiej. Stawanie na prawej nodze sprawia mu duży ból, a krew nie przestaje lecieć. Robimy prowizoryczne opatrunki posklejane szkotem, który akurat ze sobą mieliśmy i postanawiamy znaleźć jak najszybciej miejsce noclegowe.

Gdy w końcu nam się udaje moja ręka daje o sobie znać nie na żarty. Ból paraliżuje mnie całkowicie i chcoiaż Rostek nalega, ja uparcie twierdze, że to tylko strzaskanie. Jednak po 3 godzinach łokieć powiększył swe rozmiary o 3 razy, jedyny ruch jaki mogłam zrobić to trzymanie dłoni przy brzuchu, a każdy dotyk był  bardzo nieprzyjemny.
Rozwiązanie było tylko jedno – szpital i prześwietlenie.

-Myślisz, że oni będą umieli tutaj mówić po angielsku? Jak im wytłumaczę, co mi się stało?
-To lekarze. Na pewno będą umieli przynajmniej podstawy.

Ufam mu na słowo, dowiadujemy się od innego aptekarza gdzie jest szpital i już za chwilę stoimy w drzwiach ośrodka.
Miejsce to wygląda jak te z wojennych filmów, na których leczą żołenierzy z otwartymi ranami. Malutka dziewczynka podpięta jest do kroplówki na dworze, w całym szptalu słychać pojękiwanie, a ja już wiem, że nic tu po mnie. Rostek jednak nie pozwala mi ucieć i już za chwilę podchodzi do nas młody lekarz. Zaczynamy mu prosto tłumaczyć co się stało. Uśmiecha się tylko i pyta nas czy potrafimy mówić po laotańsku.

<Tak, potrafimy i dlatego do laotańskiego lekarza mówimy po angielsku>

Pokazuję, wizualizuję, w końcu wszystko dla niego jasne i pokazuje rentgen. Dziękuję mu za zrozumienie, schodzę z łóżka i staram się dotrzymać mu kroku.
Jednak zanim docieramy do pokoju z magicznym urządzeniem prześwietlającym zaprasza mnie do kasy, wypisuje rachunek i każe zapłacić.
Z lekkim strachem zaglądamy na kartkę, jednak tam widnieje cena niecałych 8 dolarów. Uspokajamy się.

Czekam w kolejce na prześwietlenie. Przed oczami znów staje obraz z dzieciństwa, w którym to niedobry pan lekarz moją złamaną rękę na siłę wyprostował do zdjęcia, a ja – 8 letnia dziewczynka – umierałam z bólu.
Tu jest inaczej. Pan delikatnie bierze moją rękę, jakby się jej bał. Powoli nią operuje na boki. Dwa zdjęcia i już wiadomo, że ręka nie jest złamana!
Ulga nie do opisania!
Pan lekarz przepisuje mi jeszcze maść na opuchliznę i strzaskanie, ładnie się z nim żegnamy, po drodze mijamy kolejnych chorych, wracamy do hostelu, jeszcze raz przeczyszczamy Rostkowi rany, patrzymy na film i idziemy spać.

IMG_7669

IMG_7673

IMG_7705

Dzień 3
Sekong  –>  Paksong

Wstajemy rano i już widzimy poprawę w ranach Rostka, które zaczynają sie goić.  I moja ręka wraca powoli do swoich prawdziwych rozmarów.
Przed nami 100 km droga do krainy kawy. Zbieramy się i ruszamy. Już otrzymana w wypożyczalni skuterów mapka informuje nas, że ta trasa pełna jest remontów i ‚ciężkich’ dróg.
Faktycznie tak jest. Co jakiś czas musimy serpentynami piąć się w górę, mijamy kolejne roboty drogowe spowalniające naszą maszynę, zakopujemy się w błocie lub nie potrafimy ruszyć po górkę.

 IMG_7723

IMG_7719

IMG_7685

IMG_7709

Całość utrudnia fakt, że przejeżdżające obok nas ciężarówki bez skurpółow obtaczają nas kurzem i pyłem, który niemożliwa przez jakiś czas dalszą jazdę. 20 km drogi pokonujemy w godzinę i jest to podróż przez mękę.
W końcu jednak docieramy do Paksong, w którym możemy lepiej zapoznać się z procesem wyrobu kawy.

Arabica i robusta to dwa gatunki kawy produkowane w Laosie. Ta pierwsza, łagodniejsza, stanowi zaledwie 25 % ogólnej produkcji, stosuje się ja do espresso i jest to gatunek najwyższej jakości. Druga zaś serwowana jest w laotańskich restauracjach i barach.

Już przed samym miasteczkiem rościągają się plantacje kawy. Tutejsza, wulkaniczna ziemia sprzyja uprawie. Milionerzy, którzy są właścicielami owych plantacji często do pracy zatrudniają tutejszych mieszkańców, którzy całymi dniami harują za najniższą stawkę.

IMG_7759

Wchodzimy na jedną z plantacji i pod czujnym okiem ochroniarza z bliska przyglądamy się owocom kawowca.

IMG_7741

IMG_7735

IMG_7733

IMG_7738

Zauważamy też, że prócz tych gigantycznych obszarów, praktycznie przy każdym domostwie znajduje się malutka grządka z tymi drzwkami. Po dojrzeniu owoców są one układane na matach, gdzie przez długi czas podlegają suszeniu, a następnie selekcji. Najlepsze ziarenka są prażone, aż do uzyskania znanego wszystkim brązowego kolorytu. Mimo, że obecnie owoce kawowca jeszcze dojrzewają mogliśmy zobaczyć jak kilka rodzin już suszy ziarenka przed domem.

IMG_7781

IMG_7777

IMG_7769

Kawy nie pijamy, lecz na tą – uważaną za jedną z najlepszych na świecie – skusiliśmy się :)

IMG_7748

Dzień 4
Paksong   ->  Pakse

Jako, że pierwszego dnia udało nam się wynająć skuter o 8:30 staramy się zdążyć by wyrobić się do tej godziny i n8ie płacić dodatkowych godzin za przetrzymanie sprzętu.
Wstajemy o 4:30 i jesteśmy przestraszeni nie na żarty, że właścicielka hotelu zapomniała nam zostawić otwartych drzwi. Podchodzimy do pierwszej bramy, która okazuje się być zamknięta na kłódkę. Lekko w nią stukając udaje nam się obudzić śpiącą na ziemi córkę właścicielki dzięki czemu wydostajemy się z hostelu.

Na zewnątrz panuje jeszcze mrok, a my po raz kolejny w tej podróży umieramy z zimna. Komary i wszystkie insekty świata uderzają o nas, lgnąc do światła motoru.
Troszkę z żalem mijamy znak na wodospad Tod Fan – największy w Laosie. Do Pakse docieramy po 6, odbieramy resztę naszych rzeczy, oddajemy skuter i kupujemy bilet na Don Det – jedną z 4000 wysp Mekongu.



Także warto przeczytać...

6 Comments

  • Reply Nasze TOP 10 z podróży po Azji. | Świat według Rostków 9 listopada 2014 at 2:22 pm

    […] O naszej przygodzie na Płaskowyżu Bolaven już raz mogliście przeczytać. Wolność! […]

  • Reply Zdrowie w podróży, słów kilka. - Świat według RostkówŚwiat według Rostków 21 maja 2015 at 6:52 pm

    […] do Rostka, wykazać się spokojem i przeczekać chorobę jeszcze jeden dzień, szczególnie, że pamiętam jak wygląda służba zdrowia w Azji. Zażywam najsilniejszy antybiotyk jaki został nam przepisany przed podróżą i o poranku czuję […]

  • Reply Trzy rzeczy, za które pokochaliśmy Don Det. - Świat według RostkówŚwiat według Rostków 4 października 2015 at 7:59 am

    […] i życiem w drewnianym domku w Konglor, by kilka dni później zawieść się na Pakse. Nasza trzydniowa podróż po Płaskowyżu Bolaven była cudowna, więc bardzo obawialiśmy się wizyty na Don Det – która według wyliczeń, […]

  • Reply Agata 18 września 2016 at 4:36 pm

    Siemanko! Takie małe pytanie – jak po drodze wygląda tankowanie skutera? Są jakieś stacje? Jak często?

    • Reply Sandra 25 września 2016 at 1:34 pm

      Przy drogach stoją budki z benzyną w butelkach :)
      Można też kupić od prywatnych ludzi :)

  • Reply Noc w sercu Amazońskiej dżungli. - Świat według RostkówŚwiat według Rostków 9 stycznia 2018 at 4:19 pm

    […] zmęczeni, ale szczęśliwi. Czujemy się trochę jak w Tod Lo w Laosie. Zasypiamy, a o poranku budzą nas małpy grasujące gdzieś wysoko w koronach […]

  • Odpowiedz na „Zdrowie w podróży, słów kilka. - Świat według RostkówŚwiat według RostkówCancel Reply

    Current ye@r *