Andaluzja z niemowlakiem na weekend? I to urodzinowy? Dlaczego nie!
Jest sobota, 29 stycznia, późne popołudnie, a my z trzema plecaczkami i wózkiem stawiamy się na lotnisku w Krakowie. Szybkie ogarnięcie bagaży, zapakowanie powozu Zoi do poszewki z pościeli, która pełni funkcję pokrowca i ruszamy do kolejki do odprawy (jednej do wszystkich kursów Ryanaira), która o tej godzinie jest na szczęście dość krótka i szybko się porusza. Nadajemy wózek na stanowisku dla bagaży oversize i idziemy do kontroli bezpieczeństwa.
Lotnisko jest dość puste i udaje nam się nawet załapać na bezpłatny wózek dla dziecka, który co prawda nie wzbudza mojego zaufania, ale Zoja wydaje się być nim zachwycona.
To pierwsza nasza podróż z raczkującą Zoją (podczas listopadowego wypadu do Paryża nie miała jeszcze takiego skilla), więc zastanawiamy się jak będzie wyglądać wyjazd z dzieckiem, które chce ćwiczyć nowo nabyte umiejętności na każdym kroku. Zoja zamiata całe lotnisko swoimi beżowymi rajstopami, ale dobrze się przy tym bawi, więc dajemy jej odkrywać świat na jej zasadach.
W końcu zaczynają wpuszczać do samolotu, więc klasycznie, ustawiamy się na samym końcu kolejki. Łatwiej jest ogarnać dziecko na otwartej przestrzeni, niż w niewielkim samolocie przypięte do pasów bezpieczeństwa.
Gdy w końcu siadamy na naszych miejscach kapitan informuje nas, że lot będzie opóźniony o prawie godzinę. Zostajemy więc uwięzieni w samolocie z 9-miesięcznym bobasem, którego pora drzemki zbliża się wielkimi krokami, humor zaczyna się psuć, a pora karmienia, która była przewidziana na start, musi się przeciągnąć. Wjeżdżają więc książeczki, przekąski i inne bajery, które mogą zainteresować Zoję, a gdy samolot zaczyna kołować oddychamy z ulgą.
Zoja zasypia po chwili i przesypia prawie cały lot z przerwą na kolejne karmienie.
W Sewilli lądujemy po północy, szybka kontrola związana z covidem i chwilę później czekamy już na naszego ubera. Wiedzieliśmy, że będziemy późno na miejscu więc zdecydowaliśmy, że pierwszą noc spędzimy niedaleko lotniska – w Ibisie.
Nie wiem czy to ze względu na późną porę czy małą ilość samochodów, ale na kierowcę czekamy prawie pół godziny. My-padając ze zmęczenia, Zoja – wyspana, pełna energii, testując wszystkie swoje umiejętności: od raczkowania po próbę stawania.
Usypianie jej ponownie nie należy do najłatwiejszych zajęć, ale w końcu po odśpiewaniu 30 raz „Liska Łakomczuszka” zasypia. Jest godzina 3:00 w nocy.
O poranku idziemy na szybkie śniadanie, a potem ja wracam do pokoju z Zoją, a Rostek jedzie autobusem do centrum żeby odebrać nasz samochód. Po godzinie wraca po nas i ruszamy w stronę Malagi.
Malaga
Nie mamy konkretnego planu. Zwiedzanie zaczynamy od spaceru wzdłuż zadaszonej promenady, na której, mimo dość wczesnej pory, jest już sporo osób.
Palmeral de Las Sorpresas jest bardzo nowoczesnym punktem na mapie Malagi. Znaleźć tu można nowoczesne restauracje, kawiarnie, ulicznych grajków i artystów. To tutaj toczy się życie miasta – zarówno te lokalne jak i turystyczne.
Następnie kierujemy się do Malaga Park, który znajduje się pomiędzy dwoma ruchliwymi ulicami i zatracamy się w niewielkich alejkach otoczonych egzotycznymi drzewami, w koronkach których buszują papugi. Przez chwilę czujemy się tutaj jak w jakiejś dżungli i tylko przejeżdżające samochody dają do zrozumienia, że jesteśmy w środku wielkiego, hiszpańskiego miasta.
W końcu, ulicami miasta, docieramy na Playa la Malagueta i podziwiamy bezkres morza. Jest pięknie i mimo bardzo nie-plażowej pogody jest tutaj sporo ludzi, głównie młodzieży i dzieci.
Wracamy do samochodu i jedziemy do samego centrum – do polecanego przez wszystkich baru La Tranca. Ludzi mnóstwo, ale akurat ktoś skończył jeść i udaje nam się złapać stolik na zewnątrz. Zoja czuje się tutaj jak ryba w wodzie – każdy ją zagaduje, uśmiecha się do niej, a ona szarmancko odpowiada na każdą zaczepkę. Zamawiamy kilka polecanych przez kelnera tapasów, które powoli, jeden po drugim, lądują na naszym stoliku. Mimo niewielkich porcji czujemy się najedzeni i możemy ruszać dalej.
Przed nami 30- minutowa droga do Castillo de Colomares – niewielkiego zamku, który jest największym na świecie pomnikiem poświęconym odkryciom Krzysztofa Kolumba. Parkujemy na pobliskim parkingu, płacimy 2,50 euro za wstęp, dostajemy mapkę i zaczynamy wędrówkę po tym dziwacznym obiekcie.
Zamek, który tak naprawdę zamkiem nie jest, łączy w sobie kilka stylów architektonicznych, swoim wyglądem nawiązuje do wielkiego statku, a w całej konstrukcji wyrzeźbiono wiele przedstawień z odkryć i przygód Kolumba. Spokojnie można tutaj spędzić kilka godzin szukając odniesień do wielkiego odkrywcy.
Spacerujemy chwilę po okolicy, zaglądamy do niewielkich wieżyczek, wspinamy się po schodach, odwiedzamy pobliski ogród. Zoja widząc tak wielką przestrzeń postanawia przejść cały ogród wzdłuż i wszerz, podnosząc przy tym każdy kamyk i wkładając do buzi każdego napotkanego kwiatka.
I tak mija nam godzina, a słońce powoli zaczyna zachodzić.
Przed nami długa droga więc cieszymy się, że Zoja, po takiej ilości wrażeń, od razu zasypia w foteliku.
Ponad dwie godziny później jesteśmy w Sewilli, meldujemy się w hotelu i głodni ruszamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia. Mamy sporo szczęścia, bo udaje nam się złapać jeden z ostatnich wolnych stolików w Taberna Coloniales – jednego z najczęściej polecanych barów w Sewilli.
Zamawiamy kilka pozycji z menu i po chwili na naszym stole lądują pyszne tapasy: carrillada ala miel, pate a la pimienta y confitures, poquefort dulce con moras, paviade merduza i sollomillo al oporto. Jedzenie oczywiście lata we wszystkich kierunkach, a Zoja za punkt honoru postanawia dotknąć i zrzucić na ziemię każde z dań.
W końcu jej uwagę przykuwa kilkuletnia dziewczynka, która zabawia ją na kilka chwil dzięki czemu każdy z nas (co prawda osobno, ale jednak:D) może zjeść w spokoju, nie łapiąc latającego jedzenia.
Robimy sobie krótki spacer po pustej Sewilli nocą i wracamy do hotelu, w którym wszyscy padamy ze zmęczenia. Jest to też jedna z nielicznych nocy, które Zoja przesypia prawie całkowicie. Być może to całodniowe zmęczenie i masa emocji…
…a może fakt, że następnego dnia są moje urodziny, a przespaną noc mam traktować jako pierwszy urodzinowy prezent!
Hotel, w którym się zatrzymaliśmy – Taberna del Alabardero – znajduje się w starej kamienicy, a okna z naszego pokoju wychodzą na malutką ulicę, na której zaczyna robić się gwarno.
Zdecydowanie największym atutem tego miejsca jest jego wnętrze – pięknie zdobiona klatka schodowa i główne lobby, klimatyczne pomieszczenia, w których znajdują się wnętrza restauracji oraz eleganckie oświetlenie sprawiają, że Taverna del Alabardero to hotel z duszą
Świętowanie moich urodzin rozpoczynamy od pysznego śniadania. Kilka rodzajów szynek, dżem, świeże pieczywo i owoce, croissanty z czekoladą, kawa, herbata, sok. Po 15 minutach jesteśmy już pełni, więc wracamy do pokoju, żeby spakować najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyć na miasto .
Przed wejściem czeka na mnie pierwszy prezent – brownie z czekoladą i urodzinową karteczką od mojej przyjaciółki z Paryża (dzięki Bulba!). Każdy kto mnie zna wie, że czekolada, w każdej postaci, to dla mnie najważniejszy element diety i moje największe guilty pleasure, więc cieszę się jakbym co najmniej wygrała piątkę w totka i mimo, że jestem pełna po śniadaniu, znajduję jeszcze miejsce na kilka kęsów, a resztę chowam na później.
Urodzinowy łyk wina z Carrefour’a i można ruszać na miasto!
Wychodzimy z hotelu i od razu kierujemy się w stronę małego rynku, z którego odjeżdżają tramwaje…
…a naszym pierwszym punktem jest oczywiście Plac Hiszpański, który uważany jest za jeden z najpiękniejszych architektonicznie projektów w całym kraju. I nie ma w tym nic dziwnego, bo miejsce jest naprawdę zachwycające.
Półkolisty plac zakończony jest z dwóch stron wieżami, które górują nad całym budynkiem. Ważnym elementem są również cztery mosty symbolizujące królestwa -Kastylię, Navarrę, Leon i Aragonię, pod którymi biegnie niewielki kanał, po którym można płynąć malutką, wynajętą łódką.
Otaczający plac budynek zdobią ściany z ręcznie malowanymi płytkami azulejos. Każda z 48 kompozycji przedstawia prowincję, jej herb oraz opowiada najważniejsze wydarzenia historyczne w jej dziełach.
Plac stanowił plan filmowych dla takich produkcji jak Gwiezdne Wojny, Dyktator czy Lawrence z Arabii i jest tak wielki i ciekawy, że spokojnie można tu spędzić pół dnia.
My spacerowaliśmy po nim niespiesznie, na każdym kroku odkrywając jego piękno, a pod jedną z arkad załapaliśmy się nawet na piękny pokaz flamenco, zachwycający najbardziej Zoję, która słysząc muzykę machała energicznie rękami.
Po dwóch godzinach ruszamy w stronę Santa Cruz, do dawnej żydowskiej dzielnicy miasta – a Zoja wyjeżdża z Placu niczym boss
Spacerujemy wąskimi uliczkami, wzdłuż dawnych murów miasta, zaglądamy na małe placyki otoczone drzewami pomarańczy, których zapach unosi się w całym mieście. Mijamy niewielkie dziedzińce, knajpy i restauracje, w których toczy się życie i chłoniemy atmosferę tego miejsca.
Zoja zasypia w wózku Stwierdzamy, że to dobry czas, żeby coś zjeść, w spokoju, bez fruwającej zastawy i jedzenia, więc automatycznie kierujemy się do Bodega Santa Cruz – na kolejną porcję tapasów. Rostek zamawia wino, ja lokalny sok z winogron i gdy tylko wznosimy toast za moje 31 urodziny i śpiące w wózku dziecko, a na stole lądują pierwsze talerze Zoja budzi się, a my już wiemy – to nie będzie spokojny lunch
Jemy więc z prędkością światła i ruszamy dalej – w stronę wizytówki miasta – Katedry Najświętszej Marii Panny, której budowa trwała ponad 100 lat. Sam budynek ma ponad 100 metrów wysokości i 76 metrów szerokości i jest to jeden z największych budynków sakralnych na świecie.
Wiemy też, że środek Katedry jest imponujący, ale zwiedzanie takich miejsc z 9-miesięcznym dzieckiem nie ma dla nas sensu, więc kręcimy się chwilę po okolicy i zatracamy w pobliskich uliczkach, a następnie Rostek zabiera mnie na urodzinowy deser do La Mala Brunch, w którym pijemy owocowe szejki i mimo braku miejsca w żołądku wciskamy w siebie kolejną porcję słodyczy – piętrowego pancake’a z dużą ilością czekolady, lodów i owoców.
Przejedzeni, resztą sił ruszamy do ostatniej tego dnia atrakcji -Setas de Sevilla, czyli największej na świecie drewnianej konstrukcji, nazywanej Grzybami albo Parasolami, z której (podobno) rozpościera się piękny widok na miasto, szczególnie o zachodzie słońca
Wstępujemy na szybkie zakupy do marketu, kupujemy świeże owoce dla Zoi i wracamy do hotelu, żeby trochę odpocząć. Podróże z Zoją mają całkiem inny wymiar niż te we dwójkę i ten dzień (mimo, że dla innych mało wymagający) naprawdę nas zmęczył
Gdy Zoja zasypia odpalamy Netflixa, a gdy w końcu nabieramy sił Rostek zabiera nas na nocny spacer po Sewilli zakończony kolacją w restauracji Gusto, której daniem popisowym jest paella z owocami morza serwowana do stolika. Panie kelnerki i goście z okolicznych stolików zagadują i rozśmieszają Zoję, ta w przypływie emocji rozrzuca chusteczki, czarny ryż, sztućce, my nie nadążamy z jedzeniem i sprzątaniem – wszyscy się dobrze bawią
Klasyczna wizyta w restauracji (:
To był naprawdę fajny dzień
Następnego dnia rano pakujemy się, idziemy na śniadanie, wymeldowujemy się, odbieramy nasz samochód z hotelowego, podziemnego parkingu (do którego prowadzi samochodowa winda!) i ruszamy w stronę Rondy. Przed nami prawie dwie godziny jazdy z niemowlakiem, który delikatnie mówiąc nie przepada za jazdą autem, więc droga do najłatwiejszych nie należy, ale w końcu docieramy do miasteczka.
Ronda nazywana jest perłą Andaluzji, głównie ze względu na jej piękne położenie. W środku miasta znajduje się 100-metrowy wąwóz, który powoduje, że miasto rozdzielone jest na dwie części – starszą, mauretańską La Ciudad oraz późniejszą chrześcijańską El Mercadillo. Łączy jest Puente Nuevo – potężny most, w środku którego znajdowało się niegdyś więzienie, z którego ucieczka była wręcz niemożliwa.
Pakujemy Zoję w wózek i ruszamy na najbardziej popularny punkt widokowy, z którego rozpościera się przepiękny widok na samo miasto oraz okoliczne pola, łąki i urwiska.
W planie jest również zejście w dół wąwozu, żeby popodziwiać Rondę oraz most z innej perspektywy, jednak zejście na dół z wózkiem jest praktycznie niemożliwe, a Zoja (jak większość z Was wie) – nie lubi się z nosidłem ani chustami. My jednak nie odpuszczamy – przechodzimy przez most na drugą część miasta i w jednej z restauracji znajdującej się na początku szlaku prowadzącego w dół, prosimy o przetrzymanie nam wózka na czas zejścia.
Rostek bierze Zoję na ręce i ruszamy w dół wąwozu. Nie jest to może najodpowiedzialniejsze posunięcie, bo miejscami trasa jest dość problematyczna, ale ostatecznie udaje nam się dotrzeć na punkt widokowy i możemy zobaczyć Puente Nuevo oraz zawieszoną nad wąwozem Rondę.
Żałujemy tylko, że nie jesteśmy tutaj o innej porze dnia, kiedy most nie jest ukryty w cieniu. Robimy zdjęcia i zaczynamy wspinaczkę do góry, która z technicznego punktu widzenia wydaje się być dużo prostsza niż droga w dół.
W drodze do samochodu kupujemy sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy, z których słynie cały region. Ostatni rzut oka na miasto i ruszamy w stronę pueblos biancos, czyli białych miasteczek, które rozsiane są w prowincjach Kadyks i Malaga.
Jest ich tutaj naprawdę sporo więc wybór nie jest łatwy, ale ostatecznie decydujemy się na Zahara de la Sierra, do której prowadzi piękna droga – wśród pól i wzdłuż zbiornika Zahara-El Gastor o przepięknym niebieskim kolorze.
Zahara to niegdyś miasto-forteca o czym świadczy zamek na samym szczycie skały, na której znajduje się to miejsce. Kręte, brukowane ulice prowadzą wprost do centrum miasta z którego roztacza się piękny widok na okolicę.
Zoja postanawia urządzić sobie drzemkę, więc nasza wizyta tutaj nie trwa długo. Robimy kilka zdjęć i postanawiamy wrócić do Sewilli. Jako, że nasz lot następnego dnia jest wcześnie rano to znowu rezerwujemy pokój w Ibisie niedaleko lotniska, a w drodze do niego zatrzymujemy się na szybki obiad w pobliskiej kawiarence.
Rostek odstawia nas do hotelu, a sam jedzie oddać samochód do wypożyczalni.
Pobudka o 4 rano jest drastyczna, ale konieczna. Zamawiamy Ubera (12 euro), wymeldowujemy się z hotelu i chwilę później jesteśmy już na prawie pustym lotnisku.
Samolot rusza o czasie, Zoja zasypia, a kilka godzin później jesteśmy w Krakowie
No Comments