Gdy już wyzdrowiałam i nabrałam sił ruszyliśmy na rowerowy (skuterów w tym rejonie turystom wypożyczać nie można) podbój Jeziora Inle! Oczywiście po 15 minutach pedałowania oby dwoje już umieraliśmy, a ja klęłam na cały głos. Co jakieś 10 minut musieliśmy robić sobie przerwę, bo drogi były podtopione i grzęźliśmy w glinie. Ostatecznie jednak udało nam się objechać okolice jeziora.
Oprócz pobliskich wiosek wstąpiliśmy do pięknego klasztoru z drewna tekowego Shwe Yaunghwe Kyaung z pięknymi rzeźbieniami i owalnymi oknami, w którym młodzi mnisi odprawiali modły i medytowali.
Odkryliśmy stupę, która w swoich zadymionych korytarzach kryła małe wizerunki buddy.
Oraz winnicę Red Mountain Estate, w której za 2 dolary od osoby mieliśmy okazję pokosztować aż 4 rodzajów win, między innymi Inle Valley Wine, które pokochałam. Wracając do miasta stwierdzam, że jazda rowerem z górki po kilku kieliszkach może być naprawdę… ciekawa
2 Comments
Zdrowie w podróży to rzecz święta, bez dwóch zdań. Nas w Malezji dopadlo wirusowe zapalenie spojówek, prawdopodobnie po nurkowaniu na Sipadanie. Brzmi niewinnie ale niestety niewinne nie było! Znacznie wplynelo to na nasza dalszą podroz, a w Singapurze poczatkowo nie chcieli nas wpuscic do samolotu do NZ. Dobra apteczka to jedno, ale niekiedy podstawowe leki nie wystarczjaja i potrzebny jest szpital. Zatem bardzo wazne jest UBEZPIECZENIE oraz profilaktyka, o której niekiedy łatwo zapomnieć Dobrze, że o tym piszecie!
Pozdrawiamy Rostków i cieszymy się, że historia zakończyła się happy endem
Ha, ale zbieg okoliczności! Coś chyba grasuje w tym Nyaungshwe, bo ja też złapałam tam coś tak potwornego, że umierałam na ból wszystkiego i dreszcze, a komfort termiczny osiągałam dopiero zamotana w koc i wystawiona na słońce.