Przyjeżdżamy o 3 w nocy. Szybko ustalamy cenę z jednym z kierowców i już po chwili pędzimy w stronę miasteczka. Przy wjeździe płacimy 15 dolarów za pobyt na terenie Baganu i szukamy noclegu. Właściciel rowerowej rikszy obwozi nas po hotelach, hostelach i guesthausach, ale nigdzie nie ma miejsca, a jak już jest to ceny są za wysokie. W końcu udaje nam się znaleźć mały pensjonat, zostawiamy nasze torby w recepcji, negocjujemy cenę tak by nie płacić już za tą kończącą się noc i wynajmujemy rower.
Do Shwesandaw – pagody, z której rozpościera się najlepszy widok na wschód słońca, jest około 6 kilometrów. W samym miasteczku ruch jest spory. Ludzie z latarkami i czołówkami wyruszają w stronę Baganu. Większość jedzie dorożką lub motorikszą, co niektórzy pędzą na elektrycznym rowerze. Postanawiamy się ich trzymać, lecz ich pojazdy są o wiele szybsze od naszego dwukołowca, więc szybko zostajemy gdzieś w tyle – zdezorientowani, straceni, zmęczeni po nieprzespanej nocy i źli. Zdawać by się mogło, że wszyscy dotarli już na szczyt pagody, bo od kilku minut nie mija nas żaden turysta. Oczywiście nie mamy ze sobą mapy, więc dalsza podróż nie ma sensu. Niebo zaczyna się przejaśniać, a my już wiemy, że nie mamy szans zdążyć na ten słoneczny spektakl.
Stoimy na rozjedzie i zastanawiamy się, w którą stronę ruszyć. Każda stupa wygląda tak samo, a w zasięgu wzroku żadnego znaku. Nagle podchodzi do nas młody chłopak, który łamanym angielskim proponuje nam wschód słońca z innej, równie ciekawej pagody. Przystajemy na ten pomysł, chociaż domyślamy się, że może nas dużo kosztować. Dwie minuty jazdy i rowerem docieramy do opuszczonej świątyni. Rozbieramy buty i za milczącym chłopcem wspinamy się na jej szczyt. Na samej górze czeka na nas para holendrów oraz czwórka małych birmańskich dzieciaczków.
Obchodzimy całą stupę dookoła, a dzieci nie odstępują nas ani na krok.
„Ma pani piękne włosy” – mówi mała dziewczynka, „i strasznie ładny tatuaż” – dodaje druga. „A pan jest taki przystojny” – podsumowuje chłopczyk, „i w ogóle tworzycie ładną parę” -kwituje dziewczynka (a nas zaczyna zastanawiać skąd u około 7 letnich dzieci znajomość takich słów jak”przystojny” , „tatuaż” czy „para”). Z góry zakładamy, że dzieciaki podobnie jak w Angkorze zagadując turystów i prawiąc im komplementy proszą o pieniądze.
Słońce zaczyna wschodzić, a my rozpoczynamy rozmowę z dwójką Holendrów. Po chwili dołącza do nas chłopiec, który przyprowadził nas na szczyt. Opowiada o historii Baganu, o świątyni na której właśnie siedzimy oraz o istnieniu duchów Nat, które chronią wsie, miasta i pagody. Niebo zaczyna przybierać różne kolory, w oddali słychać śpiewy, a my rozmawiamy o birmańskich stworach zamieszkujących Mount Popa. Jest pięknie i mimo stosunkowo dużej ilość osób (para holendrów, chłopak i czwórka dzieci) bardzo romantycznie.
Mija pół godziny i postanawiamy wrócić do hostelu. Schodząc ze świątyni żadne z dzieci nie prosi o pieniądze, a miły chłopak, który przybliżył nam historię tego miejsca z uśmiechem się z nami żegna. Po raz kolejny jesteśmy zdziwieni i zauroczeni uprzejmością ludzi w Birmie.
Rowerem wracamy do miasteczka i odsypiamy noc.
Około godziny 11 budzimy się cali spoceni, ledwo oddychając. Zauważamy, że wiatrak znajdujący się na nocnej szafce przestał działać, więc próbujemy go znów włączyć, jednak bezskutecznie. W całym miasteczku nie ma prądu, a od właścicielki dowiadujemy się, że awaria potrwać może nawet cały dzień.
W ciemnościach bierzemy kąpiel, zabijamy największego jak do tej pory spotkanego przez nas karalucha i wychodzimy poszukać miejskiego targu, żeby coś zjeść. Żar leje się z nieba, a my jak na złość nieświadomie zamawiamy kubeł gorącej, podwójnie ostrej zupy, której nie jesteśmy w stanie zjeść w takich warunkach pogodowych. Dopychamy się więc arbuzami i wracamy do pokoju. Awaria przepaliła nam ładowarkę z laptopa (trzecią podczas tej podróży!), a bateria jest już na wyczerpaniu. Cena nowej w sklepie na przeciwko jest nie do zaakceptowania, więc zapowiada się, że do końca pobytu w Azji musimy obejść się bez komputera.
By zabić czas do późniejszych godzin popołudniowych, aż temperatury staną się znośne, szukamy punktu wynajmu e-rowerów, którymi będziemy mogli poruszać się po Baganie cały kolejny dzień.
Zwiedzamy okolicę, jemy w wegetariańskiej knajpce, rozmawiamy z właścicielem naszego hostelu, czytamy birmańskie anglojęzyczne gazety, szukamy transportu do Hsipaw, a wieczorem kładziemy się spać w pokoju bez wiatraka, przy średniej odczuwalnej temperaturze 40 stopni, bo w całej wiosce dalej nie ma prądu.
Budzik o 3 nad ranem dzwoni jak oszalały. Zbieramy się, pakujemy najpotrzebniejsze przedmioty i koło 3:30 stoimy przed wypożyczalnią elektrycznych rowerów, a 10 minut później z mapą w ręku jesteśmy już w drodze do Shwesandaw. Ilość ludzi, jak zresztą przypuszczaliśmy, jest dość przytłaczająca, lecz fakt, że jesteśmy szybciej pozwala zając dogodne miejsce praktycznie na samym szczycie pagody.
Około 4:30 rozpoczyna się jeden z najpiękniejszych spektakli natury, jakie było nam dane oglądać. Wokół wyrastających z ziemi stup zaczyna unosić się delikatna mgła podkreślająca kontury świątyń. Niebo zaczyna malować wszystkie kolory tęczy od różowego, przez złoty, aż po niebieski.
W krainie tysiąca pagód rozpoczyna się magia…
Osiadająca gdzieś w oddali mgła zdaje się tańczyć pomiędzy iglicami świątyń, a wszystkie budowle stają się jedynie czarnymi kształtami nad którymi po woli ku górze unoszą się balony, tworząc między smugami światła teatr cieni.
W końcu słońce przebija się przez chmury, a całe przedstawienie powoli się kończy.
Gdy słońce osiągnie już pełnie, szczyt pagody zaczyna pustoszeć, a na samej górze zostaje tylko dwójka mnichów pozujących na tle Baganu oraz Szwed, który prosi o zrobienie mu zdjęcia. Po krótkiej rozmowie wiemy już, że jest wolną duszą podróżującą z malutkim plecaczkiem, samotnie odkrywającą piękno świata.
Schodzimy, odnajdujemy swoje buty i ruszamy w stronę świątyń. Nasz elektryczny rower nierzadko grzęźnie w piachu, średnio co pół godziny z hukiem wywracamy się na jakiejś koleinie i oboje mamy poobijane tyłki, ale magia tego miejsca rekompensuje wszystkie niedogodności.
Wspinamy się na opuszczone stupy by dotknąć wierzchołka każdej z nich, podglądamy przez malutkie okienka ołtarze w środku pagód na cześć Buddy, podziwiamy piękne detale świątyń i z daleka obserwujemy pracę rolników.
Bawimy się z dzieciakami na szczycie jednej ze świątyń, podziwiamy urocze rysunki urwisów i odkrywamy zakamarki Starego i Nowego Baganu.
Docieramy do opuszczonej grupy pagód, gdzie wdajemy się w dyskusję z mężczyzną wypasającym bydło. Mężczyzna opowiada nam o swoich frustracjach i o złości na backpackerski przewodnik Lonely Planet, który wspomina o warsztacie jego sąsiada, do którego turyści przybywają tłumnie, a nic nie wspomina o jego sklepie.
Rostek podejmuje temat, a ja w swoim fotograficznym świecie kręcę się w kółko. Dostrzegam otwartą pagodę, ściągam buty, wchodzę i po ceglanych schodkach wspinam się na sam jej szczyt. Będąc już w środku słyszę tylko okrzyk poznanego mężczyzny. Przerażona wychodzę przez dziurę na sam dach sprawdzić co się stało i czy coś zrobiłam źle.
Mężczyzna informuje mnie z przerażeniem, że stupę tą na samej górze zamieszkuje rój pszczół – w dodatku swój ul zbudowały one przy schodach. Wchodząc do góry się ich nie widzi, bo twarz ma się spuszczoną, żeby się nie uderzyć.
Jestem przerażona. Każda moja próba zejścia po schodkach powoduje, że grupa pszczół zaczyna do mnie agresywnie podlatywać.
Szukam zejścia innym sposobem niestety pagoda jest zbyt wysoka by z niej zeskoczyć. Wpadam w niemałą panikę i desperacko próbuję podjąć decyzję o zejściu. Moje poruszenie sprowadza pod świątynie dwóch kolejnych mężczyzn. Oprócz naszego wcześniejszego rozmówcy żaden nie mówi po angielsku. Panowie próbują mnie uspokoić mówiąc, że żadna z tych pszczół nic mi nie zrobi
Po raz kolejny podchodzę do schodków by zejść, lecz te po raz kolejny odstraszają mnie podlatując bliżej.
Już wiem, że spędzę tutaj noc i kilka kolejnych dni. Nie zejdę i już.
Siadam na skraju stupy ze łzami w oczach. Mężczyźni ostro dyskutują ze sobą, ostatecznie jeden z nich nakłada na głowę koszulkę i oznajmia, że po mnie idzie. Wchodzi przez dziurę na górę, osłania własnym, dość chudym ciałem i powoli przekracza ze mną każdy stopień schodów. Gdy znajdujemy się na samym dole mam ochotę wyściskać wszystkich czterech (łącznie z Rostkiem), jednak wiem, że w Birmie dotykanie nie jest wskazane.
Nie potrafię ukryć radości i dziękuję mojemu wybawicielowi kilkakrotnie.
Mężczyzna z nieskrywaną dumą rzuca coś w stylu „przecież to nic takiego” i wypina pierś do przodu. Ah jak ja kocham Birmańczyków!!
Słońce chyli się ku zachodowi, cały Bagan ogarnia magiczna ‚złota godzina‚. Zachodzące słońce tworzy po raz kolejny tego dnia magiczne smugi światła na niebie.
Gdy wracamy do miasteczka dopada nas gigantyczna burza i deszcz. Do hostelu docieramy przemoczeni do suchej nitki. Po raz kolejny całą mieścinę ogarnia brak prądu. Nie przejmujemy się jednak, bo magiczne obrazy, które widzieliśmy tego dnia i świadomość, że przeżyłam spotkanie z rojem dzikich pszczół sprawia, że wszystko wydaje się.. piękniejsze.
Do późnych godzin siedzimy w ciemnościach w recepcji z resztą podróżników,a o północy podjeżdża po nas riksza, która zawozi nas na dworzec autobusowy i w deszczu i burzy żegnamy piękny Bagan zmierzając w stronę Hshipaw – górskiej miejscowości na wschodzie kraju.
__________________________________________________
Informacje praktyczne:
♥ Z Inle do Baganu dojechaliśmy nocnym busem, który wyrusza około godziny 20 (podróż zajmuje około 7-8 godzin). Ceny przejazdu wahają się od 9 do 14 dolarów.
♥ Z dworca autobusowego do miasteczka Nyaung Oo dostać można się taksówką, rikszą, dorożką lub rowerem na pace. Z tego ostatniego środka transportu skorzystaliśmy my płacąc 1500 kyatów (1,5 dolara).
♥ Wstęp na teren Baganu kosztuje 15 dolarów (chociaż ostatnio czytaliśmy, że cenę podniesiono do 20 dolarów). Opłatę tą uiszcza się przy wjeździe do miasteczka. Nie da się jej uniknąć i chociaż nas nigdzie nie sprawdzano, to zdarzają się kontrole biletów w okolicach Starego i Nowego Baganu.
♥ Zatrzymaliśmy się w Pyinsa Rupa Guesthouse w miasteczku Nyaung Oo, gdzie za dwuosobowy pokój z wiatrakiem i prywatną łazienką płaciliśmy 12 dolarów, w cenie były też bardzo dobre śniadania oraz uprzejmy właściciel, chętny do dyskusji.
♥ W miasteczku bardzo często nie ma prądu, więc warto być na to przygotowanym i nie rozładowywać do końca telefonów i laptopów, by mieć kontakt ze światem. W okolicy znajdują się kafejki internetowe, lecz praktycznie nigdy nie ma w nich internetu. Oprócz tego znaleźć można tam kilka bankomatów, sklepów ze sprzętem RTV, a także stosunkowo niedrogie knajpki i restauracje.
♥ Po Baganie poruszać można się wynajętymi rikszami (5-25 dolarów za dzień w zależności od czasu/odległości), rowerami (1 dolar za dzień) lub e-rowerami (4-8 dolarów za dzień). Każda opcja jest dobra na swój sposób. My wybraliśmy tą ostatnią ze względu na słabą kondycję i ograniczony budżet.
♥ Na wschód słońca najlepiej wyjechać około godziny 3:30 by znaleźć dogodne miejsce do obserwacji. Jest kilka miejsc, z których można ten spektakl natury podziwiać, lecz przyjęło się, że najlepszy jest szczyt pagody Shwesandaw.
Pozostałą część Baganu najlepiej odkrywać i nie ograniczać się tylko do tych największych świątyń (jak Ananda Temple czy Thatbyinnyu Temple)
♥ Lot balonem o wschodzie słońca nad Baganem to koszt 300-600 dolarów od osoby.
/Podane informacje są roku 2014/
5 Comments
[…] a i łapanie karaluchów było naszą specjalnością. Robiliśmy to w Vieng Viang w Laosie, w Baganie w Birmie oraz w wietnamskiej Sapie. Jednak ten karaluch okazał się być godnym przeciwnikiem i schował […]
[…] które wychodzi zza horyzontu morza, zza gór, nad jeziorem tańczących rybaków w Birmie, zza świątyń w Baganie lub zza kambodżańskiego Angkor Wat. Ogólnie koncept jest taki: przyjeżdżam zobaczyć […]
[…] 1. Bagan, Birma […]
Moje marzenie tam kiedyś się znaleźć. Ale CUDA na tym świecie. Wprost niewybrażalne.
[…] Do Hsipaw dotarliśmy z Baganu z przesiadką nocną w Mandalay. Z Baganu do Mandalay autobus nocny kosztuje od 6 do 10 dolarów […]