„Niech to się już skończy, błagam” – mówię do Rostka, w duszy przyrzekając sobie, że już nigdy więcej nie pójdę w góry. Mój oddech jest płytki, ledwo łapię powietrze i czuję jakbym miała tylko połowę płuc. Mój plecak waży chyba 100 kilogramów, a przecież wszystkie ubrania mam na sobie. Na każde 10 kroków przypada 5 minut odpoczynku. „W takim tempie to dojdziemy tam na święty nigdy” – zaciskam zęby. W głowie huczy mi tak, że nie potrafię pozbierać myśli, mam zatkane uszy i jedyne o czym teraz marzę to by się to wszystko skończyło, żeby ktoś po prostu teleportował mnie do Cusco, do przytulnego hostelu Inkita Guesthouse na obrzeżach miasta.
Ale od początku…
_____________
W pępku świata, czyli kilka dni w Cusco i okolicach…
Do Cusco docieramy wcześnie rano. Peru wita nas zachmurzonym niebem i nawoływaniem taksówkarzy.
– Jakim autobusem najlepiej dojechać do dzielnicy Larapa?
- Ojj tak daleko to tylko taksówką, autobusy tam nie jeżdżą.
Patrzę na taksówkarza z politowaniem. Te podróże mnie chyba niczego nie nauczyły. Co mi strzeliło do głowy, żeby o drogę pytać te „pjawki”?
Idziemy na główną drogę. Stamtąd każdy autobus powinien jechać w stronę naszego hostelu. Chwilę później jedziemy główną ulicą starym collectivo o dumnej nazwie „Servico rapido”, chociaż tak naprawdę z szybkim transportem nie ma to nic wspólnego. Autobus zapełnia się po brzegi pasażerami i zatrzymuje gdy ktoś ze współpasażerów krzyknie magiczne słowo „baja!”
Gdy w końcu docieramy do naszej dzielnicy aplikacja MapsMe niepokojąco pokazuje, że czeka nas znaczne przewyższenie do pokonania. Nasz hostel znajduje się na wzgórzu, a wejście tam z plecakami to nie lada wyzwanie.
Po 15 minutach w końcu docieramy na szczyt. Inkita Boutique Guesthouse prowadzony jest przez peruwiańską rodzinę, która już na wstępie wita nas gorąco. Sam hostel urządzony jest w swojskim stylu. Podłogi skrzypią, na fotelu śpi kot, przez wielkie okna i oszklony dach wpada słońce, po dworze krzątają się ogrodnicy i biegają radosne psy, a z naszego pokoju rozciąga się widok na Cusco. Jest pięknie.
Następnego dnia ruszamy na podbój miasta. Spacerujemy brukowanymi uliczkami, pijemy świeżo wyciskane soki na Mercado, zajadamy się milanesą (peruwiańskim schabowym), lomo saltado (smażoną wołowiną w pomidorach, cebuli, przyprawach, podaną z sałatką, ryżem i frytkami) i aji de gallina (kurczakiem w lekko ostrym sosie z żółtej papryki), zaglądamy na Plaza Armas i Plaza de San Francisco, mijamy cholity, spacerujące po placu z małymi lamami, z którymi za „jedyne” 5 soli można zrobić sobie zdjęcie i wspinamy się po stromych schodach pod pomnik Chrystusa spod którego rozciąga się widok na całe miasto.
Dzień później stawiamy się na małym, prywatnym dworcu znajdującym się w garażu i po 15 minutach jesteśmy w drodze do tarasów solnych w Maras. Kierowca wysadza nas na skrzyżowaniu. Do miasta dojechać można wyłącznie taksówką. Oczywiście taksówkowe „pijawki” tylko czekają, żeby podać nam zawyżoną cenę za kilkukilometrowy odcinek jednak szybko dołączamy do dwójki lokalsów i kierowca nie ma szans nas oszukać. Chwilę później jesteśmy już w drodze do salinas. 5 kilometrowa trasa wiedzie polną drogą w otoczeniu pięknych widoków.
Gdy w końcu docieramy na miejsce naszym oczom ukazują się tarasy solne wciśnięte pomiędzy góry.
Spacerujemy po ich krawędziach, podglądamy sposób wydobycia soli, smakujemy różnych wyrobów na małym, turystycznym targu.
W końcu wracamy drugą stroną do głównej drogi, na której łapiemy collectivo i wracamy do Cusco. Przed nami jeden dzień odpoczynku i ruszamy dalej – w kierunku Machu Picchu.
Szlakiem Salkantay do Aguas Calientes…
Długo zastanawialiśmy się jak zdobędziemy te osławione ruiny, do których dotrzeć wcale tak łatwo nie jest. Ostatecznie decydujemy się przejść szlak Salkantay, który jest tańszą alternatywą dla popularnego, lecz drogiego Inca Trail. Mieliśmy ruszyć kolejnego dnia, jednak zatrucie pokarmowe daje o sobie znać. Mój organizm jest zbyt słaby by dojść do ubikacji, a co dopiero by przejść 75 kilometrowy szlak. Robimy sobie więc kolejny dzień odpoczynku, w którym leżymy w łóżku i nadrabiamy ulubione seriale. Następnego dnia czuję się już o wiele lepiej, więc możemy ruszać!
Pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy, a nasz plecak i tak waży za dużo. Już wiemy, że nie będzie to łatwe zadanie, bo chociaż kilka szlaków przeszliśmy to tak naprawdę nigdy nie musieliśmy tachać ze sobą zapasu jedzenia i wody. Zostawiamy niepotrzebne rzeczy w hostelu, zarzucamy torby na plecy i ruszamy szukać collectivo do Soraypampy – miejscowości, w której kończy się droga, a zaczyna się szlak.
Nasze plany szybko zostają jednak zweryfikowane. Collectivo dojedzie z nami tylko do Mollepaty dalej musimy iść pieszo wzdłuż drogi lub zapłacić niemałą sumę taksówkarzom za 15 kilometrowy odcinek. Do miasteczka docieramy wczesnym popołudniem i już na malutkim ryneczku dowiadujemy się, że transport do Soraypampy kosztuje 80 soli za samochód.
„Droga jest wyboista, w złym stanie i tak naprawdę będę wracał z pustym samochodem. Nikt nie wraca w drugą stronę, więc muszę sobie liczyć więcej” – tłumaczy kierowca.
Długo zastanawiamy się co robić. Choroba daje znów o sobie znać i perspektywa kilkunastu kilometrów, pod górę, wzdłuż drogi wcale nam się nie podoba. Bardzo chcielibyśmy również zdążyć na zachód słońca nad górskim Jeziorem Humantay.
Nagle, po drugiej stronie rynku dostrzegamy trójkę turystów, którzy tak jak i my chodzą od samochodu do samochodu próbując wynegocjować niższą cenę. Szybko proponujemy im wspólne podzielenie kosztów i tym samym cena spada do 16 soli od osoby. Nie myśląc długo pakujemy swoje manatki do bagażnika i ruszamy w stronę Soraypampy.
Jadąc samochodem cieszymy się, że zdecydowaliśmy się na transport. Widoki nie powalają, a trasa wydaje się nużąca.
Gdy po godzinie docieramy na miejsce szybko rozbijamy namiot, wrzucamy do niego wszystkie rzeczy i tylko z aparatem fotograficznym i wodą ruszamy w stronę Jeziora, które położone jest prawie 300 metrów wyżej. Powoli pokonując kolejne metry po raz pierwszy podczas trekkingu zaczyna się odzywać choroba wysokościowa, która szczególnie mocno dotyka Rostka. Sama trasa, mimo, że nie wydaje się zbyt stroma ze względu na rozrzedzone powietrze sprawia wrażenie arcytrudnej. Z zazdrością podziwiamy wszystkich tych, którzy zadowoleni schodzą w dół. Gdy po drodze mijamy przebranych w peruwiańskie stroje mężczyzn i kobiety z chustą pełną pamiątek to zdajemy sobie sprawę z tego, że idziemy na Jezioro całkowicie sami.
Gdy w końcu docieramy na sam szczyt naszym oczom ukazuje się przepiękna turkusowo-zielona laguna otoczona ośnieżonymi szczytami gór. Jest cudownie, cicho, spokojnie. Mamy ją całą dla siebie.
Powrót jest szybki i bezbolesny. Pakujemy nasz camping i ruszamy dalej. Postanawiamy dojść jak najbliżej przełęczy, którą mamy zamiar zdobyć kolejnego dnia. Po dwóch godzinach po raz kolejny rozbijamy nasz namiot – tym razem już na dobre, jemy kolację i idziemy spać. Do snu kołysze nas szum pobliskiego, górskiego strumyka.
Noc mija nam spokojnie, ale o poranku budzimy się trzęsąc się z zimna. Na wysokości 4000 metrów nad poziomem morza nie wystarcza nawet gruby śpiwór, trzy warstwy ubrań, czapka i rękawiczki. Gdy rozpinam oszroniony namiot naszym oczom ukazuje się góra Salkantay rozświetlona blaskiem wschodzącego słońca.
Ruszamy dalej. Przed nami ponad 600 metrów przewyższenia w górę, przełęcz i jakieś 15 kilometrów trasy w dół do miejscowości Chaullay, w której mamy spędzić kolejną noc. Początek trasy jest nawet przyjemny. Idziemy swoim tempem gdzieś daleko przed nami widząc małą grupę ludzi, którzy najwyraźniej wyszli o wiele wcześniej niż my. Pierwszy dłuższy postój mamy w Salkantaypampa – na niewielkiej polance, na której starsza kobieta sprzedaje wodę w cenie 12 euro za sztukę.
My napełniamy swoją butelkę wodą ze strumienia, wrzucamy tabletkę uzdatniającą i po 30 minutach delektujemy się darmową, zimną wodą prosto z gór.
Od tej chwili zaczyna się mordęga. Serpętyna, którą mamy do pokonania wydaje się nie mieć końca, a grupa poganiaczy z osiołkami i końmi na samym szczycie wydaje się być abstrakcyjnie wysoko. Po 10 minutach powolnego marszu całe moje ciało prosi o litość. Mięśnie mi pulsują, wiatr wieje mi prosto w twarz chłodząc moje mokre od potu ciało i zbiera mi się na wymioty.
„Niech to się już skończy, błagam” – mówię do Rostka, w duszy przyrzekając sobie, że już nigdy więcej nie pójdę w góry. Mój oddech jest płytki, ledwo łapię powietrze i czuję jakbym miała tylko połowę płuc. Mój plecak waży chyba 100 kilogramów, a przecież wszystkie ubrania mam na sobie. Na każde 10 kroków przypada 5 minut odpoczynku. „W takim tempie to dojdziemy tam na święty nigdy” – zaciskam zęby. W głowie huczy mi tak, że nie potrafię pozbierać myśli, mam zatkane uszy i jedyne o czym teraz marzę to by się to wszystko skończyło, żeby ktoś po prostu teleportował mnie do Cusco, do przytulnego hostelu Inkita Guesthouse na obrzeżach miasta.
Patrzę z podziwem na poganiaczy, którzy żując kokę wbiegają i zbiegają z góry w sandałach zbierając kolejnych turystów, którzy postanowili zdobyć przełęcz na koniu.
Docieramy do bazy Soirococha i od razu padamy na trawę. Przez 15 minut żadne z nas się nie odzywa próbując unormować oddech i stłumić gigantyczny ból głowy. Z zazdrością patrzymy na ludzi, którzy wykupili wycieczkę i na przełęcz wchodzą jedynie z małym plecaczkiem z najpotrzebniejszym sprzętem. Przy nich nasze torby wyglądają jak na wyprawę na K2.
„Najgorsze za nami” – mówię do Rostka, ale jak się później okaże najgorsze było dopiero przed nami.
Po 30-minutowej przerwie zakładamy torby na plecy i ruszamy dalej. Przed nami ostatnie przewyższenie. Góra Salkantay jest prawie na wyciągnięcie ręki. Chyba nigdy nie byliśmy tak blisko jakiegokolwiek szczytu. Pogoda jednak bawi się z nami w chowanego i co chwilę zakrywa czubek gęstymi chmurami.
Gdy docieramy na przełęcz, mimo bólu i zmęczenia, nie potrafię opanować się ze szczęścia. Na górze, mimo złej pogody, panuje radosna atmosfera. Każdy cieszy się, że ma to już za sobą: ludzie gratulują sobie nawzajem i, podobnie jak my, dostają super mocy biegając i robiąc zdjęcia.
Na szczyt docieramy tak naprawdę w ostatniej chwili. 5 minut później cała przełęcz pokryta jest we mgle i zaczyna wiać ostry wiatr. Rozpoczynamy ostatni etap dzisiejszego dnia: zejście z przełęczy do wioski.
Droga wydaje się nie mieć końca, ale przez pierwszą godzinę cieszymy się jak dzieci, że trasa wiedzie w dół. Plecaki nagle przestają tyle ważyć, a głowa boli jakby mniej. Po dwóch godzinach nużącego zejścia po kamieniach, we mgle i deszczu zaczynamy być zmęczeni. Po trzech godzinach zaczynamy myśleć, że zabłądziliśmy, a po czterech mamy ochotę krzyczeć.
Szlak prowadzi początkowo przez surowe tereny, później przez pastwiska i polany, ostatecznie przechodzi w gęstą zieloną dżunglę i chociaż widoki są cudowne, nie potrafimy się nimi cieszyć.
Zaczyna się robić ciemno i zimno, ale w końcu docieramy do Chaullay i znajdujemy miejsce na rozbicie campingu. Ten ciężki dzień pełen złości, zmęczenia, łez i potu kończymy peruwiańskim piwem Cusquena, które myślami przenosi nas do czasów licealnych, kiedy to w Bieszczadach zdobywaliśmy nasze pierwsze górskie szlaki i każdy szczyt świętowaliśmy kuflem chłodnego browarka.
Poranek jest bezchmurny, więc pakujemy swoje plecaki i ruszamy dalej – wzdłuż drogi prowadzącej zboczem gór porośniętych gęstym, tropikalnym lasem. Po drodze mijamy pasterzy, dzikie wodospady tworzące małe potoki, które przecinają nam trasę i sady pełne drzew z owocami marakui.
Po trzech godzinach docieramy do miejscowości La Playa, robimy sobie przerwę na lunch i decydujemy się złapać collectivo do Hydroelectrici, z przesiadką w Santa Teresie. Czytając relację dotyczące tego trekkingu dowiedzieliśmy się, że jest to najnudniejszy etap całej trasy prowadzący wzdłuż zakurzonej, niewyasfaltowanej drogi, więc postanawiamy nie marnować sił i czasu. Godzinę później jesteśmy już w drodze i widząc trasę – nie żałujemy tej decyzji.
Hydroelectrica okazuje się malutkim zajazdem pełnym busów, vanów i taksówek, z którego wszyscy rozpoczynają marsz do Aguas Calientes. Ruszyliśmy i my wzdłuż torów, mijając po drodze lokomotywy z wagonami wiozące bogatych turystów i Peruwiańczyków, którzy za tą przyjemność płacą jedyne 3 dolary. Trasa jest przyjemna, ocieniona, ale bardzo zatłoczona. Po spokojnych szlakach Salkantay wydaje nam się, jakbyśmy byli w centrum małego miasta.
Niektórzy dopiero, tak jak i my, idą w stronę Aguas Calientes, inni wracają do Cusco.
Po dwóch godzinach docieramy do miasteczka, szybko znajdujemy hostel, idziemy na targ coś zjeść, kupujemy bilet na Machu Picchu na kolejny dzień, bierzemy upragniony od 3 dni prysznic i padamy do łóżka.
W zaginionym mieście Inków – Machu Picchu….
Jako, że bilety na Machu Picchu obecnie sprzedawane są na dwie tury to trzeba zdecydować czy wchodzić na poranną czy na popołudniową zmianę. Jako, że chcemy się w końcu wyspać decydujemy się na drugą opcję i po śniadaniu jesteśmy już w drodze na szczyt.
Godzinna wspinaczka nie należy do najłatwiejszych, ale gdy w końcu docieramy na miejsce i naszym oczom ukazuje się Machu Picchu w całej okazałości to niczego więcej nam już nie trzeba.
W ruinach spędzamy kilka godzin spacerując alejkami podziwiając miejsca, w których kiedyś znajdowały się domy mieszkalne, warsztaty produkcyjne, grobowiec, Świątynia Słońca i Pałac…
…przyglądamy się uprawnym tarasom skalnym, które potrafiły wyżywić całą ludność…
…robimy sobie zdjęcia z lamą…
…podziwiamy ruiny z każdej perspektywy…
…i zachwycajmy się Inkaską architekturą.
I mimo, że naszym zdaniem o wiele większe wrażenie zrobił na nas Angkor w Kambodży, to Machu Picchu wygrało swoim pięknym położeniem i sposobem, w jaki musieliśmy je „zdobyć”
Po 5 dniach wracamy do Cusco, a moje obietnice o „ostatniej górze” znikają bez śladu. Idziemy zdobyć kolejny szczyt – Rainbow Mountain
5 Comments
[…] się na trekking dzień po przybyciu z Limy czy z wybrzeża. Warto spędzić kilka dni w Cusco, pojechać do Maras, pospacerować po pobliskich wzgórzach i przyzwyczaić organizm do znacznej zmiany wysokości. […]
[…] Po dwóch tygodniach spędzonych w Cusco i okolicach ruszyliśmy dalej, w stronę wybrzeża. Spędziliśmy kilka dni w Limie, by ostatecznie dotrzeć do Huaraz – malutkiej miejscowości położonej niedaleko Cordillery Blanca. Ten górski region, stanowiący część Andów, jest jednym z najpiękniejszych miejsc w Peru, a nawet i w całej Ameryce Południowej, a mimo to, ciągle niewielu turystów tutaj zagląda. To tutaj znajduje się Nevado Alpamayo (5950 m n.p.m.) – „najpiękniejsza góra na świecie„, kojarzona między innymi z logiem Paramount Pictures czy Huscarana (6768 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Peru. […]
[…] również kilkudniowe, ale na których nie potrzeba przewodnika to Salkantay lub Choquequirao. Szlak Salkantay został dobrze opisany na blogu Rostków natomiast odradzane są trekkingi w porze deszczowej, która trwa w Andach od listopada do […]
Wyprawa szlakiem Salkantay jest przed nami, to już za kilka dni! Mam jednak do Was pytanie… zabieram tabletki uzdatniające, ale jak często na szlaku można znaleźć wodę? We wpisie wspominacie jedynie o polanie w Salkantaypampa… jakie zapasy wody ze sobą zabrać?
Dostępu do wody zaczyna brakować przed przełęczą, na przełęczy i trochę za. Tak praktycznie cały czas płynie jakiś strumyczek czy rzeczka