Słońce powoli wychodzi zza gór, w oddali widać ośnieżone szczyty Tien Shan, bierzemy spakowany dzień wcześniej mniejszy plecak, drugi zostawiamy w recepcji. Siadamy na starej, wysłużonej sofie, a sędziwy Kirgiz przygotowuje dla nas śniadanie: świeży chleb, domowej roboty konfitury, warzywa, ciepła herbata podawana w małych miseczkach i największe zdziwienie – omlet zapiekany z makaronem i ziemniakami.
Najedzeni zarzucamy na plecy torby, żegnamy się z właścicielami i ruszamy do miasta. Kochkor powoli budzi się do życia, a na malutkim placu, z którego odjeżdżają marszrutki, kierowcy przekrzykują się nawzajem. W końcu wśród tych wszystkich okrzyków wyłapujemy nasz cel podróży: Kyzart.
Negocjujemy cenę, szybko robimy zakupy w pobliskim supermarkecie, czekamy na zapełnienie się całej taksówki i pół godziny później jesteśmy już w drodze. Po godzinie kierowca wysadza nas pośrodku niczego – w miejscu, w którym rozpoczyna się nasz trekking do Song Kul – jeziora ukrytego w górach Tien Shan.
Początkowo idziemy przez rozległą polanę, na której pasą się krowy. Ze zbocza gór pasterze zjeżdżają na koniach zaganiając stada owiec, jest ciepło, wieje przyjemny wietrzyk – dzień zapowiada się wspaniale.
Przed nami spora góra zwieńczona przełęczą – najtrudniejszym punktem dzisiejszego dnia. Gdy zbliżamy się do jej podnóża wiemy, że nie będzie to prosta wspinaczka. Serpentyny wiją się w górę, kamienie osuwają pod nogami i z każdym krokiem musimy łapać oddech. Szybko jednak myślami wracamy do trekkingu Salkantay w Peru oraz kilkudniowej wędrówki wokół Annapurny w Nepalu.
Nie jest źle.
W porównaniu z tamtymi przełęczami – ta góra to pikuś.
Jeszcze tylko dwa zakręty i jesteśmy na miejscu. Przełęcz Chaar-Archa Pass (3061 m), którą właśnie zdobyliśmy odkrywa przed nami drugą stronę góry – soczyście zielone pola, łąki poprzecinane górskimi strumykami, zagrody ze zwierzętami, obrośnięte pagórki.
Droga znowu jest łatwa i przyjemna, a my w pełni możemy cieszyć się niezwykłymi widokami. Przed nami nie ma nikogo, gdzieś w oddali pasterze pracują w polu, mamy to miejsce tylko dla siebie.
Przy małej jurcie stojącej nad rwącą rzeką robimy sobie postój na jedzenie i uzupełniamy zapas wody.
Ruszamy dalej i po prawie dwóch godzinach miłego trekkingu, maps.me nieubłaganie pokazuje jeszcze trzy spore przewyższenia, które dość mocno nas spowalniają.
Suchą stopą, po wielkich kamieniach udaje nam się przejść rzekę, która zerwała mały drewniany most, mijamy stado krów, robimy ostatni postój, pokonujemy ostatnią górę i jesteśmy – w Kilemche – dużej polanie, na której porozrzucane są jurty.
Młoda dziewczynka wita nas radośnie, podobnie jak szczeniaczek, który biegnie za nią potykając się o własne nogi. Szybko negocjujemy cenę noclegu razem z kolacją i śniadaniem i po chwili zostajemy zaprowadzeni do naszej prywatnej jurty.
Mamy szczęście, cała wycieczka, która doszła tutaj przed nami jest ulokowana w domku obok, więc mamy ją tylko dla siebie.
Odpoczywamy chwilkę i ruszamy na obchód. Słońce powoli zachodzi, a otaczające nas góry nabierają pięknego koloru.
Całe gospodarstwo składa się z czterech jurt, starego blaszanego samochodu, w którym urządzona jest kuchnia, zagrody dla koni i kilku krów, wychodka oddalonego w bezpiecznej odległości od jurt oraz prowizorycznej umywalki.
Młoda dziewczyna woła nas na kolację. Do stołu zasiadamy z wycieczką z Francji i ich przewodnikami, a po chwili zajadamy się już domowym jedzeniem. Starsza kobieta rozlewa nam herbatę i pyta o dokładkę, śmiejemy się, rozmawiamy, słuchamy opowieści przewodników. Po godzinie rozchodzimy się do swoich jurt i szybko zasypiamy przy odgłosach pasących się na polach koni.
O poranku jemy śniadanie i ruszamy dalej. Przed nami do pokonania przełęcz Jalgyz Karagai (3400 m). Mimo, że wyszliśmy jako pierwsi to już w połowie drogi wyprzedzają nas Francuzi, którzy pokonują tę trasę na koniach.
Problemy z kolanem Rostka dają o sobie znać i każdy kolejny krok sprawia mu wiele trudności. W końcu jednak zdobywamy przełęcz a naszym oczom, w oddali, ukazuje się Jezioro Song Kul – nasz dzisiejszy cel.
Zaglądamy na maps.me – przed nami żadnego przewyższenia, a jedynie droga w dół i po płaskim. Obieramy inną trasę niż konne wycieczki i już po chwili jesteśmy całkowicie sami. Przed nami łąki i polany. W oddali widać kilka jurt. Droga jest prosta i przyjemna.
W końcu wychodzimy z doliny, a na horyzoncie pojawia się niewzruszona tafla jeziora. Wydaje się być blisko, lecz płaskie tereny, podobnie jak na Salar de Uyuni, tylko zaburzają perspektywę. Ponad godzinę zajmuje nam dojście nad brzeg wody, a kolejne tyle dojście do Tuz-Ashuu.
Droga jest przyjemna, i jedyną niedogodnością jest palące słońce, które spala nam nosy i ramiona. Rostkowi coraz bardziej doskwiera również kolano, więc bardzo cieszymy się gdy w końcu docieramy do malutkiej wioseczki nad jeziorem i dostajemy swoją malutką jurtę.
Jest wcześnie, więc robimy sobie króciutką drzemkę, a gdy słońce zaczyna otulać krajobraz złotą poświatą – ruszamy na spacer po okolicy.
Chwilę spacerujemy po brzegu jeziora, wspinamy się na pobliskie pagórki, podziwiamy zachód słońca, a gdy właścicielka woła nas na kolację idziemy do jurty, w której spotykamy naszych kompanów z Kilemche i wspólnie rozmawiamy o minionym dniu.
Kolano coraz bardziej puchnie dlatego zaczynamy się zastanawiać czy ostatniego dnia nie byłoby lepiej złapać transport lub zabrać się z jakąś wycieczką. Chodzimy więc po jurtach i pytamy, ale każdy jest tutaj albo na koniu, albo ma pełen samochód. Nie ma rady – trzeba iść.
Dowiadujemy się jednak, że z Kyzart – malutkiej miejscowości, w której kończy się trekking, odjeżdżają codziennie marszrutki do Kochkor przed godziną 13:00. Później zostaje już tylko droga taksówka.
Przed nami prawie 30 kilometrów drogi i niewielka przełęcz, więc rezygnujemy ze śniadania i w trasę ruszamy już przed godziną 7:00.
Wschodzące słońce pięknie komponuje się z zielonymi łąkami i granatową taflą jeziora. Mijamy kolejne wioseczki, samotnych pasterzy, pokonujemy ostatnią przełęcz, z której rozpościera się piękny widok na jezioro i przez kolejne cztery godziny maszerujemy w palącym słońcu.
Trochę po godzinie 12:00 docieramy do miasta i łapiemy stopa do miejsca, z którego codziennie odjeżdża marszrutka. Czekamy 15 minut, budząc niemałe zainteresowanie wśród mieszkańców, którzy otaczają nas w kółeczku i wypytują po rosyjsku o różne sprawy, a my próbujemy wyłapać słówka, które znamy. W końcu przyjeżdża kierowca, udaje nam się złapać jedno z ostatnich miejsc i wracamy do Kochkor. Zabieramy nasze rzeczy z hostelu, łapiemy kolejną marszrutkę i kilka godzin później jesteśmy już w Bishkeku, bierzemy pierwszy od trzech dni prysznic, idziemy na miasto, świętujemy naszą rocznicę ślubu, udzielamy wywiadu do ruskiej telewizji, pijemy tanią kirgiską wódkę i zasypiamy jak dzieci…
To były ciężkie, ale i piękne trzy dni.
___________________
Informacje praktyczne:
♥ Z Karakol pojechaliśmy do Bokonbaeva nad Jeziorem Issyk Kul (marszrutka 150 som), spędziliśmy tam jeden dzień, a następnie shared taxi pojechaliśmy bezpośrednio do Kochkor (300 som/osoba). Da się to zrobić ciut taniej, ale wtedy zazwyczaj trzeba się przesiadać w miejscowości Bałykczy.
♥ W Kochkor zatrzymaliśmy się w Happy Hostel i polecamy to miejsce głównie ze względu na super właściciela i jego mamę, a także fajną domową atmosferę. Askat, właściciel hostelu, organizuje również wycieczki po Kirgistanie, więc jeżeli szukacie zorganizowanej wyprawy np. nad Song Kul – zgłoście się do niego
♥ Nad jezioro Song Kul można dojść pieszo, konno lub dojechać jeepem. My wybraliśmy opcję trekkingową i nie żałujemy. Przez większość czasu byliśmy sam na sam z górami, bo większość wycieczek, które podróżowały na koniach nas wyprzedzała. Mieliśmy też okazję spać w tradycyjnych jurtach co było naszym marzeniem od kilku lat.
Jeżeli jednak piesze wyprawy nie są dla Was to z łatwością znajdziecie w Kochkor alternatywę. Polecamy szukać i targować się na miejscu, gdyż w internecie cena zazwyczaj jest zawyżona.
♥ Sam trekking nie był aż tak trudny. Bywały cięższe momenty, a po trekkingu Ala Kul to był zwykły spacerek
♥ Trekking rozpoczyna się w połowie drogi między miejscowościami Kochkor a Kyzart. Każdy na dworcu w Kochkor będzie wiedział gdzie ma Was wysadzić. Nie udało nam się dowiedzieć kiedy rusza jedyna, tania marszrutka, więc byliśmy zmuszeni skorzystać z shared taxi. Koszt 300 som od osoby – jedzie jak jest pełna.
♥ Podczas trekkingu spaliśmy w jurtach (ale widzieliśmy też ludzi śpiących w namiotach – rozbijać można się praktycznie wszędzie, warto jednak z dala od pasących się zwierząt). Za nocleg w jurcie zapłaciliśmy 1600 som za dwie osoby z kolacją i śniadaniem (zarówno w w Kilemche jak i w Tuz-Ashuu)
♥ Jak zwykle idąc w góry polecamy zainstalować sobie w telefonie aplikację Maps.me oraz zabrać jakiegoś powerbanka by naładować komórkę podczas trekkingu, bo po drodze raczej nie znajdziecie wtyczek.
♥ Warto zabrać ze sobą ciepłą kurtkę, czapkę, bluzę/sweter, butelkę wody lub bidon (zapasy można uzupełniać po drodze), wystarczającą ilość pieniędzy, jakieś przekąski. Śpiwór nie jest konieczny jeżeli śpicie w jurtach.
♥ Trasę, którą my zrobiliśmy można spokojnie pokonać naszym tempem w trzy dni, a można też rozłożyć sobie ją na cztery dni i spędzić jeden dzień dłużej nad jeziorem lub trzeciego dnia dojść do miejscowości Tulapr-Tash (trasa wiedzie wzdłuż jezior). Jeżeli jednak chcecie zrobić to w trzy dni i nie chcecie płacić za taksówkę z miejscowości Kyzart do Kochkor (około 300-500 som od osoby), to musicie wyjść przed godziną 7:00 i dojść do Kyzart przed 13:00. Marszrutka powinna kosztować 150 som, jednak kierowcakazał nam zapłacić po 250 som.
♥ Z Kochkor do Bishkeku marszrutka kosztuje 200 som i odjeżdża dość często, przeważnie gdy jest już pełna.
/Wszystkie informacje i ceny pochodzą z naszej wyprawy do Kirgistanu w lipcu/sierpniu 2018 roku i w późniejszych latach mogą ulec zmianie/
No Comments