Red Center. Długo zastanawialiśmy się skąd ta nazwa. Center – może, w końcu jesteśmy w samym środku kraju. Ale Red? Australia, którą do tej pory widzieliśmy była turkusowa (ocean), złocista (pustynie, plaże) albo zielona (Park Narodowy Kakadu).
W końcu wjechaliśmy do Alice Spring, termometr na zewnątrz pokazywał 50 stopni Celsjusza, a biała maska naszego samochodu zarumieniła się na czerwono od pyłu – i zrozumieliśmy o co chodzi.
Czerwone jest tutaj wszystko – każda droga, pobocze, kamień i głaz. Nawet niebo o poranku i zachodzie mieni się we wszystkich odcieniach purpury, różu i czerwieni.
Red Center to przede wszystkim wspinaczki i trasy widokowe. Cieszyliśmy się, że w końcu będziemy mogli się trochę „zmęczyć”.
Do Kings Canyon przyjechaliśmy koło 5 rano. Jest to najlepsza pora na rozpoczęcie trekkingu, a brama zamykana jest koło 9 – po tej godzinie wejście na szlak grozi karą, ze względu na zbyt duże niebezpieczeństwo (wysokie temperatury, odwodnienie, palące słońce). Początek jest dość wymagający – półgodzinna wspinaczka po kamiennych schodach na sam szczyt kanionu. Odpadam już po 5 minutach i to bynajmniej nie przez złą kondycję, lecz przez dający się we znaki już od ponad dwóch tygodni żołądek i zawroty głowy. Jestem zła, bo by uniknąć tych „rewolucji” głodziłam się cały wcześniejszy dzień. Rostek proponuje spróbować następnego dnia, ale się nie daję. „Jutro będzie futro” – pyskuję i wstaję z posadzki, zbyt szybko. Do mojego mózgu nie dociera tak szybko podjęta przeze mnie decyzja o zmianie pozycji, co sygnalizuje ciemnością przed oczami. Znów kurczowo chwytam Rostka. Nie jest przekonany co do tego pomysłu, ale ze mną nie ma dyskusji.
W końcu docieramy na sam wierzchołek, akurat wtedy gdy słońce zaczyna kolorować na czerwono ściany kanionu. Jest pięknie, wieje lekki wiatr, a droga zapowiada się prosta i przyjemna.
Mój żołądek co prawda dalej bulgocze, ale staram się stłumić wszystkie objawy i już po chwili o nim zapominam. Droga czaruje. Czasem wiedzie wzdłuż krawędzi, czasem przez niewielkie wąwozy, czasem obok małych jezior. Gdzieniegdzie powysuwane są punkty widokowe, tarasy, mosty. Błękitne niebo pięknie komponuje się z czerwonymi skałami i zazielenionymi pojedynczymi drzewami.
Całość zajmuje nam około 3 godzin – bardzo wolnym tempem. Koło godziny 9 jesteśmy już przy samochodzie, uzupełniamy zapasy wody i ruszamy dalej.
Popołudniu dojeżdżamy do małego miasteczka Yulara, kupujemy najpotrzebniejsze artykuły spożywcze i już po chwile mkniemy w stronę ikony Australii – Uluru. 25 dolarów wstępu na osobę (ważne na 3 dni) wydane w ciągu 3 minut jest bardzo bolesnym doświadczeniem, ale już po chwili naszym oczom ukazuje się monolit o wysokości 300 metrów i obwodzie 8 km. I co tu dużo mówić – jest po prostu piękny. Tego dnia oglądamy go tylko z daleka. W świetle zachodzącego słońca skała zmienia swe kolory i barwy. Pustynia, brak jakichkolwiek większych drzew, przestrzeń i przeogromny głaz, naprawdę robią wrażenie. Z daleka wygląda na idealny-kształtem monolit.
Całe nasze wyobrażenie zmienia się następnego dnia kiedy zmieniamy perspektywę i … odległość. Na wschód słońca oczywiście się spóźniamy i udaje nam się wyłapać tylko ostatnie promienie. Jesteśmy jednak na tyle szybko, by podejście bliżej nie było zbyt męczące. Jedną z tras podjeżdżamy pod samą ścianę i dopiero teraz widzimy wszystkie ciekawe formacje. Po cichu dołączamy do zagranicznej wycieczki z przewodnikiem, który opowiada o jaskiniach służących niegdyś Aborygenom za spichlerz, o polowaniach na pobliskie zwierzęta, o naturalnych basenach wytworzonych na brzegu skały, o piaskowcach zawierających różne minerały. Zwraca uwagę na ważność tego miejsca dla ludu Aborygenów, pokazuje wspaniałe malowidła, tłumaczy skąd wziął się tak intensywny kolor czerwieni.
Jesteśmy pod ogromnym wrażeniem tego miejsca i żałujemy, że po raz kolejny moja choroba pokrzyżowała nam plany na tyle, by nie móc przejść Uluru dookoła (natomiast wynajem roweru na dzień to kwota 30 dolarów).
Jest jeszcze dość wcześnie, więc decydujemy się na zobaczenie The Olgas – zapomnianej siostry Ayers Rock. Większość tras z powodu temperatury jest zamknięta, wybieramy jedną z ostatnich, bierzemy zapas wody i już po chwili maszerujemy na punkt widokowy. Kolejny raz mój organizm odmawia mi posłuszeństwa, wiem jednak jak bardzo zależy Rostkowi by wejść w głąb Kata Tjuta. Upewniam go, że nic mi nie jest, biorę połowę zapasów wody i siadam pod jednym z drzew. Rostek samotnie maszeruje w głąb wąwozu. Po pół godzinie wraca z kilkoma zdjęciami, dziwnymi historiami, które mogły się przydarzyć tylko mu i wracamy do samochodu.
Cały region zrobił na nas niebywałe wrażenie. Zadziwiły nas gigantyczne przestrzenie, bezdroża, kolorystyka, surowość tego miejsca. Red Cener to z pewnością perła Australii.
No Comments