Do miasteczka San Cristobal, w stanie Chiapas, przyjechaliśmy w piątek popołudniu, kilka dni przed rozpoczęciem Wielkiego Tygodnia. Żar lał się z nieba, a nasze ciężkie plecaki z przymocowanym namiotem i śpiworami wcale nie ułatwiały nam drogi. Szybko postanowiliśmy sprawdzić kilka wcześniej wyszukanych w Internecie miejsc, jednak wszystkie były albo zajęte albo cena nie zgadzała się z tą podaną na stronach. Zdecydowaliśmy się zrobić to co zawsze po przyjeździe do miasta: ja pilnuję naszego dobytku, a Rostek chodzi od hostelu do hostelu negocjując ceny (czego ja robić nie potrafię ;p)
Mój mąż wraca do mnie niczym bumerang i oznajmia, że nikt nie ma miejsca na 10 dni (a na tyle właśnie planowaliśmy się zatrzymać w miasteczku), góra 2-3 dni, potem już tylko rezerwacje internetowe. Zrezygnowany rusza w drugą stronę i po 15 minutach wraca z zadowoloną miną. Mamy nocleg! Z kuchnią! I to w samym centrum przy głównym deptaku!
Urządzamy się w pokoju, w którym boczne drzwi wygodzą na główny deptak, robimy zakupy w dużym markecie niedaleko targu i oficjalnie nazywamy Hostal los Camellos naszym domem.
Przez ponad tydzień codziennie przemierzamy uliczki kolonialnego San Cristobal, wstępujemy do uroczych kościółków, których w mieście nie brakuje, zajadamy się owocami na śniadanie na głównym rynku, podglądając spokojne życie mieszkańców, chodzimy na targ, jemy lody u pani, która postanawia nas za wszelką cenę nauczyć hiszpańskiego i codziennie ogarnia nam nowe słówko związane ze smakiem lodów, pijemy świeży sok z pomarańczy u pana, który stoi praktycznie pod naszym oknem, odwiedzamy market ze słodyczami, na którym zajadamy się świeżymi churrosami ze skondensowanym mleczkiem, rozmawiamy z dredziastymi backpackerami, którzy od kilku tygodni siedzą w San Cristobal i sprzedają ręcznie zrobioną przez siebie biżuterię, o poranku pijemy w kawiarniach 80% gwatemalską czekoladę i patrzymy jak główny deptak Real de Guadelupe budzi się do życia, kosztujemy rybnych taco w znanej restauracji El Bony, odwiedzamy Mercado de artesana z pięknym rękodziełem, pijemy lampkę taniego wina we włoskiej winiarni Vina de Bacco, gotujemy w kuchni upragnione spaghetti i robimy pyszne bananowe szejki.
W pierwszą niedzielę naszego pobytu wybieramy się colectivo w góry do miasteczka Zinacatan, w którym mieszkańcy od lat noszą tradycyjne, kwieciste stroje, a niedzielny targ to najlepsza okazja by podejrzeć ich codzienne życie. To urocze miasteczko znane jest z hodowli kwiatów, a jego centralnym punktem jest malutki kościół, w środku którego płonie tysiące świec i unosi się niesamowity zapach kwiatów. Wnętrze zdobione jest figurami świętych z Matką Boską na czele – każda postać posiada elementy tradycyjnego niebieskofioletowego huipili, dokładnie takiego jak noszą wszyscy mieszkańcy Zinacantan.
Chociaż nie zawsze stosunki z innymi wioskami są przyjazne, to sąsiedzi szanują swoje tradycje, a gdy jakaś kobieta postanowi wyjść za mężczyznę z innej wioski to przywdziewa ichniejsze stroje. W Chiapas liczy się grupa, społeczeństwo, a nie jednostka.
Nasz pobyt w San Cristobal zaplanowaliśmy tak, aby to właśnie tutaj spędzić święta. Meksyk to kraj niezwykle religijny, a Wielkanoc to najważniejszy czas dla jego mieszkańców. Święta trwają tutaj aż 14 dni, podczas których Meksykanie uczestniczą w nabożeństwach i hucznie bawią się na ulicach. Miasta dekorowane są kwiatami i innymi roślinami, w Niedzielę Palmową wszędzie można kupić piękne stroiki z egzotycznych roślin, kobiety pieką świąteczne smakołyki, które następnie są sprzedawane w kolorowych, odpustowych budkach, zewsząd rozbrzmiewa muzyka i śpiew.
W Wielki Piątek już o 7 rano zostajemy obudzeni przez przechodzącą pod naszym oknem procesje, gdzie mężczyźni przebrani w kostiumy odgrywają Drogę Krzyżową. Po południu mniejsza grupa ludzi razem z księdzem chodzi od drzwi do drzwi i święci małe, kolorowe ołtarzyki. Pod kościołem na zocalo wystawiony jest grób i figury świętych, pod którymi trwa czuwanie i składanie darów, zrobionych przez Majów.
Targ miejski tętni życiem – przekupki sprzedają świąteczne dania i świeżo wypiekany chleb. W Wielką Sobotę oprócz święcenia pokarmów w największych wioskach pali się figurę Judasza, a w Niedzielę Wielkanocną wszyscy tańczą, śpiewają, grają na instrumentach i ubierają kolorowe kostiumy. Są fajerwerki, a pod naszym oknem do późnych godzin przechadzają się kolorowe parady, mężczyźni na koniach, tancerki, osiołki, orkiestry z bębenkami i platformy na kółkach. Są nawet skąpo ubrane kobiety w bikini!
W Wielką Sobotę robimy najważniejsze zakupy na targu – kupujemy jajka, chleb, pomidory, ser, szynkę oraz owoce i o poranku następnego dnia jemy pierwsze, jako małżeństwo, wspólne śniadanie Wielkanocne.
Dwie godziny później jesteśmy już w drodze do kolejnej, bardziej popularnej wioski górskiej – San Juan Chamula, zamieszkanej przez Majów Tzozil. Już na wjeździe do miasta stoi stary, spalony kościół przy którym znajduje się rozległy cmentarz pełen zapomnianych, kwiecistych grobów i kolorowych krzyży – ile krzyży wbitych w ziemię, tyle członków rodziny jest pochowanych w danym grobowcu. Od mężczyzny, który siedział akurat przy kościółku dowiedzieliśmy się, że zmarły chowany jest z najważniejszymi dla siebie przedmiotami, a czasem nawet i psem, który jest pośmiertnym przewodnikiem.
Podobnie jak w Zinacatan, sercem miasta jest kościół pod patronatem Jana Chrzciciela, w którym rytuały mieszają się z tradycjami chrześcijańskimi i szamańskimi obrzędami. Półmrok, poustawiane wzdłuż ścian figury świętych ubrane w szaty z kolorowymi piórami, frędzlami i lusterkami, tysiące woskowych świec, posadzka pokryta dywanem z sosnowych igieł, brak ławek, kolorowe chorągwie i piękny zapach kwiatów – wnętrze kościoła robi gigantyczne wrażenie. Niestety mieszkańcy miasta nie pozwalają robić zdjęć, a próby mogą skończyć się nawet konfiskatą sprzętu.
Ciekawostką jest, że w kościele nie ma księży – zostali wygonieni przez mieszkańców. W San Juan Chamula nie odprawia się mszy, a jedynym uznanym sakramentem jest chrzest. Niesamowite jest jednak zaangażowanie wiernych, którzy z całkowitym zaangażowaniem oddają się modlitwie. Wierzenia ludów Chiapas przeplatają się z różnymi kultami i podglądając je z boku ciężko zakwalifikować je do jednej religii.
Ciekawe są również obrzędy, łączące w sobie wierzenia chrześcijan i majów, które mają za zadanie wyleczyć chorego. Dana osoba składa w ofierze kurę lub koguta, na którego szaman przerzuca całą chorobę i dolegliwości. Rytuał nie może odbyć się bez dużej ilości alkoholowego napoju pox, który kończy modlitwę oraz… coca coli, która według Indian wraz z bekaniem wypędza złe duchu.
Plac przed kościołem tętni życiem. Smugi dymu z kadzideł unoszą się nad miasteczkiem, sędziwi męźczyźni ubrani w kamizelki z owczego białego lub czarnego futra przechadzają się wokół rynku, kobiety z plemienia Tzotzliów i innych rdzennych ludów klęczą przed wejściem do kościoła, malutkie procesje ze specyficznymi strzelbami wystrzeliwują w niebo pociski, niedaleko targu na nietypowych instrumentach gra orkiestra. Jest w ty wszystkim coś niezwykle duchownego, coś na co można patrzeć i starać się zrozumieć godzinami…
Wszystko to zrobiło na nas ogromne wrażenie.
Chiapas to zdecydowanie najbardziej kolorowy i najbardziej fascynujący zakątek Meksyku. To tutaj przeplata się ze sobą wielka wiara, szamanizm i stare, indiańskie obrzędy. Przepiękne kolonialne miasteczko San Cristobal, które najciekawiej prezentuje się w blasku zachodzącego słońca podkreślającego żółte, czerwone i pomarańczowe fasady kościołów, niezwykłe wierzenia górskich wiosek, uśmiechnięci ludzie oraz tradycyjne targi, to tylko niektóre z powodów dla których warto tu przyjechać i zostać na dłużej.
3 Comments
Tak pozytywnie Wam zazdroszczę i przesyłam energię, siłę, żeby Wam na więcej zwiedzania starczyło
Ciekawiej to wygląda, niż w Hiszpanii:)
Jakiego obiektywu używacie? Bo zdjęcia robią mega wrażenie!:)
Tamron 2.8, szerokokątny