Na dworzec przyjeżdżamy w środku nocy. 14- godzinna podróż z granicy do Yangonu kończy się o 4 nad ranem. Mimo późnej (wczesnej?) godziny widzimy przez szybę autobusu tłum birmańczyków, którzy usilnie będą starać się nas zabrać swoją rikszą/taksówką/rowerem do centrum miasta. Rostek idzie odebrać nasze bagaże ja zostaje sama na polu bitwy..
„Taxi, lady?”
„Mayby, tuk tuk?”
„Cheap, really cheap. City center„
Tłumaczenie, że muszę poczekać na mojego partnera nie ma sensu. W autobusie jechaliśmy z samymi birmańczykami i jednym chińczykiem, więc to na nas skupia się cała uwaga kierowców. Zaczynam zastanawiać się jak zostaje między nimi rozstrzygnięty spór o to kto nas weźmie. W końcu nas jest dwóch, a ich około dziewięciu.
Obładowana jestem cała, więc spod pachy wypada mi pudełko ciasteczek. Nagle rozmowy milkną, a próby namówienia mnie na taxówkę odchodzą na dalszy plan. Każdy patrzy na moją paczkę ciastek. Wszyscy z niespotykanym u riksiarzy i taksówkarzy spokojem. Nie wytrzymuję tego napięcia i proponuje mężczyzną słodycze, które w ciągu 5 sekund znikają z moich oczów. Jestem nawet zadowolona bo przez jakś minutę nie jestem atakowana przez różnego rodzaju oferty. Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że na dworcu przez tą chwilę panuje błogi spokój.
Do rzucania papierków pod siebie przyzywczailiśmy się już w Wietnamie, więc kolorowe opakowania po prawie 10 piernikach wcale mnie już nie dziwią.
Ta minuta spokoju pozwala mi się rozejrzeć trochę po okolicy i dopiero teraz dostrzegam grupę psów, które ze sobą walczą. Przed przyjazdem czytaliśmy o marnym żywocie tych istot w krajach azjatyckich, lecz zagryzanie się do krwi, ciągnięcie nawzajem za uszy aż do rozerwania, poprzecinane ogony i przeraźliwe skomlenie przerasta wszystko. Dwójka mężczyzn stara się je rozdzielić rzucając w nie butami jednak te nie przestają, raniąc się tym samym jeszcze bardziej.
Nie potrafię na to patrzeć więc odwracam wzrok i zaczynam szukać Rostka, który walczy o swoje bagaże z kierowcą. Nasze torby zostają przytrzaśnięte przez 5 kg owoców, więc w duchu dziękujemy za swoją decyzje sprzed 14 godzin, dzięki której wyjęliśmy laptopa i aparat fotograficzny z naszych plecaków.
Szybko staram się mu nakreślić sytuacje i opowiedzieć o cenach, które zdążyłam wyłapać z przekrzykiwań kierowców. Cena za dojazd do centrum to 9 dolarów. Dużo za dużo jak na nasz budżet dzienny. Zostawiam więc Rostka z torbami i mknę w dalsze zakamarki dworca. Przecież gigantyczna grupa birmańczyków, która jechała z nami z granicy nie wzięła taksówek, a co za tym idzie – musieli znaleźć jakiś inny środek transportu, najprawdopodobniej tańszy. Szybko znajduję pick’upa z grupą mieszkańców. Niestety nie dane mi spytać o cenę, gdyż zza pleców słyszę już krzyki taksówkarza, który najprawdopodobniej woła, by nie zabierać mu klientów.
Co jak co, ale na azjatyckich dworcach panuje pełna zgoda i uczciwość. Riksiarz nigdy nie podkradnie klientów taksówkarzowi, a autobus miejski zawsze poda większą stawkę niż tuk tuk. Podobna sytuacja zdarzyła nam się w Siem Reap i w Luang Namtha, więc mam świadomość tego, że pick’up nie zabierze nas za niższą kwotę.
Wracam do Rostka prowadzącego zażartą dyskusję z chińczykiem, który jechał z nami autobusem. Szybka wymiana zdań i decydujemy się na stargowanie taksówki do 6 dolarów i wspólną podróż. Podczas jazdy dowiadujemy się, że chłopak podobnie jak i my, nie zarezerwował żadnego hostelu. My jednak spisaliśmy namiary na Mahabandoola Guest House w samym sercu Yangonu. Gdy docieramy na miejsce i budzimy młodych chłopców śpiących na podłodze dowiadujemy się, że została ostatnia wolna dwójka. Szybko w trójkę się na nią decydujemy, schodząc tym samym z kosztów, bierzemy szybki prysznic i kładziemy się spać by rano poznać dawną stolicę Birmy.
A co robiliśmy przez te kilka dni?
Mimo, że centrum nie zachwyca architekturą my zakochaliśmy się w starych budynkach z odpadającą farbą, kolonialnych kamienicach, zwisających przewodach elektrycznych, kolorowych domach odstrojonych antenami telewizyjnymi, w starych rozklekotanych autobusach i retro taksówkach. Widoki przypominały nam Indie, w których nigdy nie byliśmy, lecz tak właśnie wyglądają w naszej wyobraźni.
Przez te kilka dni nauczyliśmy się przeciskać przez gwarne i zatłoczone ulice pełne krwawych plam na chodniku, jedliśmy na straganach i poznawaliśmy birmańską kuchnię, czytaliśmy anglojęzyczne birmańskie gazety, przyglądaliśmy się procesowi wyrobu betelu, piliśmy sok z trzciny cukrowej i delektowaliśmy się świeżo wypieczonymi kokosowymi pączkami, gościliśmy się w jednej z herbaciarni pijąc herbatę z kondensowanym mleczkiem, ostro się targowaliśmy o przejściówkę do laptopa, odwiedziliśmy poranny targ rybny i zgubiliśmy się gdzieś w hinduskiej dzielnicy.
Zgodnie ze wskazówkami zegara boso przemierzaliśmy zakamarki Shwedagon Pagoda podglądając wiernych zapalających kadzidła,całujących posadzki, modlących się do świętych obrazków, wieszających kwiaty, obmywających ołtarzyki, medytujących w mniejszych kapliczkach i śpiących pod stopami Buddy. W przeciwieństwie do chrześcijan, birmańczycy nie zachowują ciszy w świątyniach. Dla nich jest to miejsce spotkań towarzyskich, czas rozmów, śmiechów i pikników – modlą się, jedzą, piją, spacerują i wymieniają poglądami.
Wsłuchujemy się w śpiewy uduchowionych, zostajemy zaczepieni przez mnicha, który chce poćwiczyć swój angielski, przez lornetki wypatrujemy 76 karatowego diamentu znajdującego się na szycie świątyni, witamy się z chintami – mistycznymi strażnikami świątyni i podziwiamy złotą sylwetkę pagody na tle nieba, które z godziny na godzinę zmienia swoje odcienie z błękitnego, przez różowy, aż po ciemny granat. W oddali słychać ciche odgłosy poruszanych przez wiatr dzwoneczków.
Oddaliśmy się magii tysiąca świec, w małych glinianych naczyniach wypełnionych olejem sezamowym i bawełnianym knotem z okazji Dnia Pełni Księżyca. Atmosfera tego miejsca sprawiła, że całkowicie straciliśmy poczucie czasu..
Byliśmy w kinie na „Drakula: historia nieznana”. Nie mieliśmy w planach tego filmu, lecz chęć zrobienia czegoś europejskiego była silniejsza, a za dolara dostaliśmy bardzo dobre miejsce w 20 rzędzie. W kinie zamiast popcornu królują jajka przepiórcze na twardo, zamiast czipsów słonecznik o smaku durianowym rzucany prosto na ziemię, a zamiast coca-coli – birmańska kawa. Zanim rozpocznie się spektakl ludzie wstają by odśpiewać hymn. Po seansie wszyscy strzepują z siebie okruszki, rzucają skorupki jaj pod siebie i wychodzą. Proste?
Staraliśmy się zrozumieć skrajności panujące w tym mieście. Mijając piękne hotele z klimatyzacją i oszklonymi drzwiami dotraliśmy do małej wioski na nieczynnych torach, o której świat zapomniał. Biegające w podartych koszulach dzieci, kobiety suszące kolorowe lungi na szlabanach i wysypisko śmieci, na którym bawiły się dwie dziewczynki. Niepewnie weszliśmy w ten świat, który jednak okazał się być bardzo przyjazny. Trójka urwisów zabrała naszą mapę – uważnie ją studiując, dwójka chłopców rozpoczęła swoje popisy, Rostek już po chwili siedział na torach grając z czwórką mężczyzn w grę przypominającą trochę bilarda na palce, a cała wioska zeszła się by mu dopingować. Swoją uprzejmość mieszkańcy pokazali jeszcze bardziej próbując dać mojemu partnerowi wygrać, niestety ten okazał się beznadziejny w tej grze i przegrał z ostatnim zawodnikiem kończąc rozgrywkę 14-0.
Gdy on walczył o swój honor ja siadłam obok małej dziewczynki, która przyglądała mi się swoimi gigantycznymi, pięknymi oczami. Przez chwilę pomyślałam, że jak większość dzieci z tych rejonów Azji poprosi o coś. O pieniądze, o jedzenie, o picie, o cokolwiek. Ta jednak ani razu nie wyciągnęła rączki po upominek. W Yangonie dopiero rozpoczęła się nasza przygoda z Birmą, ale ani wtedy, ani przez kolejne 20 dni nikt nigdy nas o nic nie poprosił. Ludzie pomagali bezinteresownie, dając od siebie to co mogą, nie prosząc o nic w zamian.
Zaczęła narastać we mnie złość. Dlaczego dzień wcześniej boso przemierzałam świątynie całą spowitą w złocie, a dziś siedzę na torach wśród tony śmieci? Dlaczego rząd nie pomaga tym, którzy naprawdę tego potrzebują, a zamiast tego inwestuje w jeszcze większe diamenty i remontuje kolejne płaty złota w Pagodzie?
Zapamiętamy zapachy kadzideł, dźwięk złotych dzwonków, kolorowe ulice, smak zupy na straganie przed naszym hostelem, gwar i kolorowe budynki.
Ale przede wszystkim Yangon zapamiętamy jako miasto niebywałych kontrastów i niesprawiedliwości.
_____________________________________________________________________________________
Informacje praktyczne:
♥ Przekroczenie granicy tajsko-birmańskiej wcale nie jest trudne! Nie dajcie się zwieść biurom podróży w Bangkoku, które usilnie będą próbować Wam wmówić, że przejście lądowe jest trudne lub nawet niewykonalne. Z Bangkoku do Mae Sot jeździ kilka autobusów, w różnych godzinach. Cena biletu waha się od 300 do 1000 batów (30-100 zł). My zatrzymaliśmy się w hostelu przy głównej drodze za 350 batów (35 zł) za dwuosobowy pokój z wifi, łazienką i klimatyzacją. Wieczorem warto udać się do gigantycznego Tesco po europejskie produkty (jeśli komuś tak jak nam ich brakowało).
♥ Rano należy udać się na dworzec w Mae Sot. Im wcześniej tym lepiej. Tam warto wynegocjować dobrą cenę za tuk tuka, który zawiezie nas pod samo przejście graniczne. Ceny wahają się od 15 do 50 batów za osobę (1,5-5 zł). Im więcej osób tym lepiej.
♥ Po przyjeździe należy udać się do stosownego okienka by wypełnić wniosek, dać sobie zrobić zdjęcie i odpowiedzieć na kilka pytań (wizy nie da się wyrobić na granicy, trzeba to zrobić w Berlinie, Kuala Lumpur lub tak jak my w Bangkoku). Nie dajcie sobie wciś drogiego autobusu proponowanego przez pana celnika. Podziękujcie za pozwolenie wjazdu i udajcie się poza bramki. Tam zobaczycie całkowicie inne życie!
Kobiety wymalowane thanaką, mężczyźni ubrani w lungi, kurz, brud i biedę. Nie zrażajcie się i znajdźcie jakieś miejsce, w którym będziecie mogli zrobić kserokopię paszportu razem ze stroną główną, wizą i potwierdzeniem wjazdu. Będzie to Wam potrzebne w dalszej podróży (około 1000 kyatów za 10 stron = 1 dolar)
♥ Nie wymieniajcie pieniędzy u cinkciarzy. Nigdy. Prawie w 100% zostaniecie naciągnięci lub oszukani. Przebiegli panowie, mają bardzo sprawne ręce i są niezmiernie chytrzy.
♥ Warto pochodzić po agencjach turystycznych i prywatnych kierowcach by popytać o ceny. Wahają się one od 10 do 16 dolarów za osobę.
♥ Każdy kto jedzie autobusem zostaje spisany po paszporcie (turyści) lub z imienia i nazwiska (miejscowi). Na różnych check-pointach kserokopia tej listy jest dawana strażnikom. Stąd też ważne jest by posiadać kserokopie paszportów, które są niezbędne podczas kontroli.
♥ Autobus jeździ co drugi dzień, gdyż ruch w górach odbywa się tylko w jedną stronę, a w pozostałe dni następuje powrót (Yangon – granica). Ważne jest by szybciej dowiedzieć się czy w danym sezonie autobus odjeżdża w dni parzyste czy nieparzyste. Z tego co czytaliśmy ostatni transport wyrusza między 13, a 14, warto więc być też na granicy stosunkowo szybko.
♥ Sama podróż autobusem to wspaniałe przeżycie. Dostaliśmy miejsca z samego przodu, więc przez całą drogę mieliśmy kompanów w postaci 5 bezzębnych mężczyzn, którzy byli dobrymi kumplami kierowcy. Do autobusu oczywiście zmieści się tyle osób ile akurat będzie tego wymagać sytuacja. Nie ma problemu z porozstawianymi w przejściu krzesełkami, czy też staniem przez 14 godzin przy przedniej szybie.
Podczas całej podróży ani przez chwilę w telewizorku nad kierowcą nie przestają lecieć birmańskie seriale, skecze lub teledyski. Szokiem może okazać się plucie do plastikowych butelek krwią, tak że po kilku godzinach otoczeni jesteśmy 10 butelkami pełnymi czerwonej mazi.
Ciekawym doświadczeniem jest zatrzymanie autobusu przez kontrolerów i rozmowa drżącym głosem z mężczyzną z karabinem.
No i warto nie zapominać o bardzo delikatnych żołądkach birmańczyków, którzy podczas całej podróży przez góry heftują do malutkich reklamóweczek przygotowanych specjalnie dla nich pod tą okazję.
♥ W samym Yangonie zatrzymaliśmy się w Mahabadoola Guest House za 12 dolarów za dwuosobowy pokój bez okien, z klimatyzacją i dość słabym wifi. Łazienka na korytarzu. Bardzo miły, wszechwiedzący właściciel pomoże ze wszystkich i wszystko zorganizuje. Bardzo dobra lokalizacja zaraz obok Sule Pagoda.
♥ Polecamy knajpkę 999 Shan Noodle House, gdzie za 1-3 dolary zjeść można pyszny kleisty makaron, zupę i dobre szejki. Warto porozmawiać z kelnerami, którzy uczą się angielskiego.
♥ Przejazd autobusem kosztuje od 200 do 700 kyatów (0,20-0,70 centów) w zależności od autobusu i trasy. Ciężko rozeznać się w birmańskich numerkach dlatego najlepiej pytać o dany przystanek biletera.
♥ Z atrakcji jakie oferuje Yangon warto wspomnieć o pociągu kursującym na obrzeża miasta. „The Circular train” to pociąg bez drzwi i okien, który w ciągu 3 godzin robi trasę wookół miasta umożliwiając tym samym zobaczenie prawdziwego życia na torach, skosztowania tradycyjnych potrwa, odwiedzenia lokalnego targu lub podziwianie zielonych krajobrazów. Pociąg odjeżdża z platformy numer 7 i tam też można nabyć bilet. My zapłaciliśmy ( z nie wiadomo jakich powodów) cenę lokalną, tj. 300 kyatów (0,30 centów), normalny bilet turystyczny kosztuje 1200 kyatów (1,20 dolara).
♥ Będąc w mieście warto udać się do chińskiej dzielnicy – znakomite jedzenie, szczególnie wieczorami, gdy rozkładają się wszystkie stragany i dzielnicy hinduskiej, która ma niepowtarzalny klimat.
♥ Wejście do Shwedagon Pagoda kosztuje 5 dolarów. Po całej świątyni należy poruszać się boso. Z szacunku zalecany jest odpowiedni strój (spodnie/spódnica zakrywająca kolana, brak odkrytych ramion). Świątynia otwarta jest od 6:00 do 10:00.
♥ Wstęp do kina to wydatek od 1 do 4 dolarów w zależności od miejsca. W południe można trafić na wiele produkcji anglojęzycznych.
/Wszystkie informacje i ceny pochodzą z 2014 roku/
2 Comments
[…] nad Inle dostać można się również busem za 8-12 dolarów. Podróż trwa około 7 godzin. Z Yangonu bus jedzie 12 godzin i kosztuje 12-16 […]
[…] dnia wracamy pociągiem do Yangonu (15 godzin), skąd łapiemy busa do granicy (13 godzin), przechodzimy mostem przyjaźni na […]