Po trzydniowym trekkingu i dwóch dniach spędzonych na jednej z łodzi na Jeziorze Inle dopada mnie gorączka. Ale nie taka zwyczajna co to ją można kilkoma tabletkami Gripexu maxx wyleczyć, lecz jakaś jej zmutowana wersja. Na przemian kicham, kaszle, pocę się i trzęsę z zimna. W nocy potrafię obudzić się kilkanaście razy by wyłączyć wiatrak, załączyć wiatrak, przykryć się dwoma kołdrami i ubrać sweter i kurtkę. Jest ciężko, chyba nigdy dotąd nie miałam takiego stanu podczas choroby. Chce mi się wymiotować, płakać, wszystko mnie swędzi, a na rękach i plecach zaczynają pojawiać się czerwone krosty, które w złości drapię do krwi.
Znam swoje ciało i wiem, że zazwyczaj objawy grypy przechodzą mi po jednym dniu, jednak tym razem nie jest tak kolorowo. Do gry wchodzi wujek google, poczciwy prawnik, doradca i lekarz. Już wiem, że muszę olać linki, które skazują mój stan na śmierć, jednak moją uwagę przykuwa temat malarii.
No tak.
Zapomniałam o upierdliwych komarach, które tu w Azji mogą okazać się zabójcze.
Nie, to nie tak. Nie jesteśmy nieodpowiedzialni. Tabletki na malarie, owszem, w podróż zabraliśmy, ale już gdzieś w Wietnamie spoczęły na dnie naszego plecaka. A po co brać je w góry, podczas przechadzki przez las czy nad jeziorem? Bezsensu, lepiej nie brać i umrzeć.
Początkowo gorączka tak mi uderza do głowy, że zaczynam się śmiać. „Bożeee, przejechałam 4 kraje Azji, a umrę w 5, ale przynajmniej moim ulubionym” kwituję. Rostkowi do śmiechu nie jest, jak zwykle w takich sytuacjach to on jest tym odpowiedzialnym, który martwi się za nas oboje. I dobrze, ktoś to musi robić.
Oczywiście wujek google, ma również receptę, diagnozę i sposób leczenia. Być może podchodzę do tematu z lekką ignorancją, lecz nie wydaje mi się, że jest powód by poruszać cała mieścinę Nyaungshwe, bo biały się źle czuje. Postanawiam więc, w przeciwieństwie do Rostka, wykazać się spokojem i przeczekać chorobę jeszcze jeden dzień, szczególnie, że pamiętam jak wygląda służba zdrowia w Azji. Zażywam najsilniejszy antybiotyk jaki został nam przepisany przed podróżą i o poranku czuję się już jak nowo narodzona.
I po co ta panika, panie Rostku?
_____________________________________________________________________________________
Śmiechy hihy, jednak ZDROWIE W PODRÓŻY to rzecz święta i warto jeszcze przed wyjazdem pomyśleć o profilaktyce. Postanowiliśmy więc stworzyć mały poradnik zdrowia i opowiedzieć jak sami zabezpieczyliśmy się przed chorobami.
Pewno nie odkryjemy tutaj nic nowego, zawsze jednak warto taką listę ‚must’ przed wyjazdem stworzyć.
♥ MALARIA. Rzućmy ten temat na pierwszy plan, skoro już go zdążyliśmy poruszyć. Komary, które przenoszą tą chorobę występują w całej Azji, jednak stosunkowo rzadko. W dużych miastach i większych miasteczkach praktycznie w ogóle ich nie było, a najgorzej było się przed nimi uchronić w górach, okolicach rzek, jezior i w małych wsiach. Przykładowo w Tajlandii nie było ich w ogóle podczas gdy w Laosie (szczególnie w Konglor i Tad Lo) było ich mnóstwo. Przyznamy się bez bicia, że sami nie zwracaliśmy na nie szczególnej uwagi, a tabletki zażyliśmy raptem kilka razy. Jednak wyczytaliśmy w Interenecie, że najlepszym sposobem na ochronę przed nimi są repelenty, które zapachem skutecznie je odstraszają. Warto zainwestować w te lokalne, kupione na miejscu, a nie te polskie. W Laosie często spotykaliśmy się również z moskitierami, które wisiały nad łóżkiem i nie przepuszczały owadów do środka.
Obecnie nie powstała żadna szczepionka, która chroni przed malarią. Na rynku dostępne są jedynie preparaty antymalaryczne (Lariam i Malarone). Z tego drugiego korzystaliśmy my, a jako, że jest piekielnie drogi, nie było szans kupienia go w takiej ilości by starczył na każdy dzień przez 3 miesiące (zresztą wyczytaliśmy, że można brać je jedynie 20 dni pod rząd). Ich cena to 180 zł za 12 tabletek, postanowiliśmy więc zainwestować w 2 opakowania, z czego przywieźliśmy prawie wszystkie z powrotem. Warto na forach internetowych poszukać ludzi, którzy chcą odsprzedać swój preparat za niższą kwotę. Należy wtedy zwrócić uwagę na datę ważności.
♥ SZCZEPIONKI. Do najważniejszych szczepień zalecanych przed podróżą do Azji Południowo-Wschodniej należą: tężec, błonica, polio, dur brzuszny, wirusowe zapalenie wątroby typu A i B, wścieklizna oraz japońskie zapalenie opon mózgu. Sami natomiast podjęliśmy się przyjęcia dawki wirusowego zapalenia wątroby oraz duru brzusznego ( szczepienie na tężec i błonicę mieliśmy już wykonywane w latach gimnazjalnych/licealnych – warto sprawdzić to w swojej kartotece). Odpuściliśmy polio, japońskie zapalenie oraz wściekliznę, chociaż to ostatnie może się przydać gdy zostaniemy ugryzieni przez psa lub (proszę się nie śmiać) małpy, które nierzadko przenoszą choroby.
Nasze szczepienia robiliśmy w katowickim sanepidzie, który wymagał od nas jedynie potwierdzenia stanu zdrowia, które wypisał nam nasz lekarz. Można je również wykonać w każdym innym sanepidzie czy poradni medycznej specjalizującej się w medycynie podróży.
Ceny różnią się w zależności od miejsca, w którym są one wykonywane. My zapłaciliśmy 200 zł za WZW A i B oraz 130 zł za dur brzuszny (razem 330 zł od osoby). Kiedyś przeczytaliśmy, że najtańsze szczepionki w Polsce są wykonywane w Krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II
♥ TABLETKI. W podróży warto również zaopatrzyć się w najpotrzebniejsze tabletki: coś na mocny ból (np. Ketonal forte), na zwyczajny ból (np.Ibuprom, No-spa), na biegunkę (np. Stoperan), na zatrucie pokarmowe (np. Smecta), na odwodnienie (np. Orsalit), na ból gardła (np. Strepsils), na grypę (Gripex) oraz przepisane antybiotyki (np. Duomox). Z tak spakowaną apteczką powinniście przeżyć cały wyjazd.
Ból, zmęczenie, przeziębienie, jak nic może popsuć wyjazd, dlatego warto zainwestować w swoje zdrowie w podróży.
No Comments