Nepal – niewielki kraj położony u stóp Himalajów zdumiewa na każdym kroku. Dzika przyroda, zatłoczone miasta, kolorowe targi, tarasy ryżowe, dżungla, tysiące stup i klasztorów oraz niezliczona ilość trekkingów do wyboru. To właśnie ostatni aspekt powoduje, że kraj ten jest jednym z najbardziej atrakcyjnych azjatyckich kierunków. Potencjalny turysta może wybierać pomiędzy godzinnymi szlakami, kilkudniowymi wycieczkami, a tygodniowymi wyprawami.
Mimo, że i nas zawsze ciekawiło zobaczenie kraju, w którym czas się zatrzymał, to głównym powodem dla którego wybraliśmy Nepal (zresztą dość spontanicznie) były właśnie góry. Kusił Everest Base Camp, fascynował Poon Hill trekking, jednak ostatecznie udaliśmy się w region Annapurny – otoczony szczytami siedmiotysięczników i jednym ośmiotysięcznikiem, słynący z pięknych krajobrazów, różnorodnych warunków przyrodniczych i geograficznych, autentycznych wiosek oraz w miarę dobrze rozwiniętej infrastruktury turystycznej, co ułatwiło całą wyprawę.
Szybko okazało się, że nasza 9 dniowa wyprawa wokół Annapurny była największym podjętym przez nas wyzwaniem. Nie tylko górskim, ale i życiowym.
Były momenty, w których mówiłam, że nie zrobię ani kroku dalej, w których z bezsilności krzyczałam i rzucałam kamieniami w doliny, w których miałam łzy w oczach, w których po prostu szłam przed siebie z zaciśniętymi zębami i w których miałam ochotę zawrócić. Ale było za późno.
Nienawidziłam uśmiechniętej Kanadyjki, która z entuzjazmem i brakiem jakiegokolwiek zmęczenia opowiadała jak cudownie się idzie i jak wspaniałe otaczają ją krajobrazy. Ostatnim tchem rozmawiałam z grupą francuskich emerytów, którzy wydawali się być najszczęśliwsi na świecie wspinając się na punkt widokowy znajdujący się nad miasteczkiem Manang. Nie potrafiłam zrozumieć młodego Austriaka, który jako przewodnik odbywał tę trasę już siódmy raz.
Fakt, podziwiałam ich wszystkich, ale w tamtych chwilach wydawali mi się… szaleni.
Przemierzając kolejne wąwozy, doliny, mosty i rzeki na zmianę towarzyszyła mi złość, zmęczenie pomieszane z fascynacją i zdziwieniem. Nie wierzyłam, że gdzieś może być tak pięknie, dziko, naturalnie i…cicho. Z każdą koleją pokonaną górą byłam coraz silniejsza. Być może zabrzmi to dość patetycznie, ale nigdy nie byłam z nas tak dumna, jak wtedy gdy zdobyliśmy przełęcz Throng La. Długo nie mogłam uwierzyć, że osoba, która nigdy nie była nad Morskim Okiem, która do Zakopanego przyjeżdża na imprezy i która nigdy nie lubiła górskich wycieczek szkolnych – wspięła się na 5500 metrów!
Nie będziemy próbować nawet opisać tych 9 wspaniałych dni, bo to nie możliwe. Ilość napotkanych ludzi, wypitych herbat, nieprzespanych nocy, cudownych krajobrazów, wspomnień, rozmów o przyszłości przy lokalnym winie, kąpieli w lodowatej wodzie oraz momentów, w których chciałam się poddać, jest nie do opisania, więc jedyne co postaramy się zrobić to chociaż trochę przybliżyć Wam nas czas spędzony w Himalajach, który był po prostu – magiczny.
Dzień 1
Pokhara – Dharapani (1860)
O 6 rano stawiamy się na dworcu autobusowym w Pokharze. Wsiadamy do jak zwykle zatłoczonego autobusu i górskimi drogami udajemy się do Beshishar – małego miasteczka, które jest miejscem rozpoczęcia trekkingu. Czas nas jednak goni,więc postanawiamy rozpocząć z trochę wyższych partii i dojechać do miasteczka Chame. Nie pozwala na to jednak kryzys paliwowy, który skutecznie utrudnia nam transport po całym Nepalu.
Łapiemy kierowcę jeepa, który za zbyt wygórowaną kwotę postanawia nas zabrać na pace do Dharapani. Oczywiście do samochodu, jak i na pakę da się wpakować tyle ludzi ile akurat wymaga tego sytuacja i chociaż początkowo jedziemy tylko w 5 (my, dwóch mężczyzn i pijana Hinduska) to już po 2 godzinach dołącza do nas kolejna kobieta, mnich i trzy skrzynki piwa Tuborg.
Mimo, że Besisahar a Dharapani dzieli 40 km to nasza podróż trwa bite 8 godzin. Droga jest kręta, dziurawa, a jeep musi pokonać 1000 metrów przewyższenia. Gdy zapada zmrok jazda zaczyna robić się bardzo niebezpieczna. Wyższe partie pełne są urwisk i dolin, a szosa ledwo mieści na szerokość nasz pojazd. Bywają momenty, że samochód praktycznie wisi na krawędzi, a my z przerażeniem patrzymy w przepaść. Jesteśmy jednak jedynymi, którzy się tym przejmują – miejscowi i kierowca zdają się wydawać wyluzowani.
Do Dharapani docieramy około 21, znajdujemy nocleg i kładziemy się spać.
Dzień 2
Dharapni (1860) – Chame (2670)
Wstajemy o 6, jemy śniadanie i ruszamy. Nasz pierwszy dzień prawdziwego trekkingu, więc czujemy pewną ekscytację i podniecenie. Ruszamy! Pierwsza miejscowość, spotkanie z grupą Polaków, rozmowy, dość prosta chociaż wymagająca wspinaczka, kilka mostów linowych do pokonania, przerwa na batonika w Timang, towarzystwo góry Lamjung Himal oraz pięknie ośnieżony szczyt Annapurny II (7937) i po 5 godzinach jesteśmy w uroczej miejscowości Chame, w której znajdujemy swój pierwszy darmowy nocleg. Starsza kobieta zaprasza nas do swojego guesthousu, w którym przy starym piecu opalanym drewnem jemy kolacje.
Dzień 3
Chame (2670) – Lower Pisang (3200)
Szczyt Annapurny II (7937) towarzyszy nam przez cały dzień. Droga już na początku powoduje trudności. Ostre podejścia, kamienista szosa i duża ilość zakrętów. Wszystko jednak wynagradzają piękne widoki. Doliny, porośnięte szczyty, rwąca rzeka, surowy krajobraz i wydrążone w skale szlaki tworzą kolorową mozaikę.
W Lower Pisang po raz kolejny udaje nam się znaleźć darmowy nocleg i w małym drewnianym pokoiku zasypiamy ze zmęczenia od razu po kolacji.
Dzień 4
Lower Pisang (3200) – Manang (3540)
Poranek jest mroźny, więc ubieramy się w czapki, kurtki i rękawiczki. Pierwsze podejście to mordęga. Nachylenie jest gigantyczne, a żwir i kamienie uciekają między nogami. Na samej górze czeka na nas jednak wspaniały punkt widokowy, z którego można podziwiać doliny oraz pobliskie wioski. Stamtąd droga zaczyna robić się przyjemna i przypominać bardziej spacer niż trekking. Przez cały dzień na swojej drodze spotykamy tylko kilka osób. Wszystkie te piękne, surowe widoki mamy tylko dla siebie. Otoczeni pięciotysięcznikami, pod czujnym okiem Annapurny III (7555) mijamy kolejne wioski, w których kupujemy jabłka i podglądamy tradycyjny styl życia mieszkańców.
Do Manang, pięknej, malowniczo położonej miejscowości docieramy stosunkowo szybko, co pozwala nam nabrać sił przed kolejnym dniem. Dniem aklimatyzacji.
Dzień 5
Manang (3540) – połowa drogi do Ice Lake (4600)
Dzień piąty jest dniem aklimatyzacji. O chorobie wysokościowej naczytaliśmy się wystarczająco dużo, by jej nie lekceważyć. Postanawiamy więc wybrać się na punkt widokowy (4100), znajdujący się na skale nad miejscowością Braga oraz nad Ice Lake (4600), by nasz organizm przyzwyczaił się do panujących wysokości.
Mijane wioski pokryte są kłębami kadzideł o cudownym, aromatycznym zapachu. Dzieci wybiegają na szlak krzycząc radosne Namaste!, a z pobliskiego klasztoru rozbrzmiewają modły.
Oczywiście, już na początku, próbujemy skrócić sobie drogę, co powoduje konieczność wspinaczki po prawie pionowej skale, pełnej głazów i krzewów. Już po godzinie nie dajemy rady, a nasz oddech jest coraz płytszy. Ciśnienie robi swoje, ból głowy powoli rozrywa czaszkę, a na punkt widokowy wchodzimy praktycznie na czworaka. Widok faktycznie jest imponujący, a ilość kolorowych chorągwi powiewających na silnym wietrze, daje niesamowite wrażenie.
Po 15 minutowym odpoczynku ruszamy dalej w stronę Jeziora. Trasa staje się bardzo nieznośna. Każdy krok sprawia ból i nic nie jest w stanie odwrócić naszej uwagi od stromego podejścia. Droga ciągnie się w nieskończoność, a każda pokonana góra daje nadzieje. Mijają kolejne dwie godziny, a na horyzoncie nie ma ani ludzi, ani Jeziora. Po raz kolejny staramy się skrócić drogę i idziemy na przełaj gór. Mijamy biegnące w oddali stada góskich kozic oraz jeleni i zastanawiamy się jak bardzo głupi jesteśmy schodząc z utartego szlaku, który po chwili tracimy z oczu. Jesteśmy wycieńczeni, źli, a choroba wysokościowa daje o sobie znać, w najgorszym z możliwych momentów.
Do Ice Lake nie docieramy, a zejście z góry zajmuje nam kolejne godziny i kosztuje nas mnóstwo sił, jedno nadwyrężone kolano i gigantyczne zakwasy. Gdy docieramy do Manang jest już prawie ciemno.
Dzień 6
Manang (3540) – Thorungi Phedi (4450)
Poranek jest bolesny, a perspektywa pokonania kolejnych 1000 metry w górę niezbyt optymistyczna. Zwlekamy się z łóżka i już po 10 minutach jesteśmy gotowi do drogi. Mając w głowie nasz męczący trekking z dnia poprzedniego już nic nam nie straszne, a i droga mija dość przyjemnie, w obecności gór Syagang (6026) i Gundang (5312). Po raz kolejny jesteśmy praktycznie sami na szlaku, a trudności dostarcza nam tylko ostatnie podejście pod schronnisko, w którym mamy spędzić noc. Długo zastanawiamy się czy nie iść dalej i dotrzeć do High Campa (4925) jednak ilość opinii o nieprzespanych nocach, na takiej wysokości skutecznie nas od tego pomysłu odwodzi.
Noc spędzamy w małej lepiance, z ziemią na podłodze, w schronisku, w którym koło godziny 21 zamarza cała woda.
Koło 22 wychodzimy ze swojego domku. Ze wszystkich stron otaczają nas góry na tle rozgwieżdżonego nieba. Przez chwile nie potrafimy uwierzyć, że jesteśmy tak wysoko, że gdzieś może być tak pięknie, tak cicho i że jesteśmy bliżej natury niż kiedykolwiek.
Spać kładziemy się z myślą, że już następnego dnia zdobędziemy najwyższy szczyt na naszej trasie.
Dzień 7
Thorung Phedi (4450) – przełęcz Thorung La Pass (5416) – Muktinath (3760)
Dzień 7, nazwany przez nasz pieszczotliwie dniem zagłady. Godzina 4 rano.
Pierwsze przewyższenie pokonuje nas od razu. Wspinaczka do High Campu przy temperaturze bliskiej zeru stopni nie jest niczym przyjemnym. Głowa po raz kolejny daje o sobie znać, nogi proszą o litość, a my sami ledwo łapiemy oddech. Mroźny wiatr maltretuje jedyny odkryty kawałek naszego ciała – nasze twarze. Brak porządnej, ciepłej odzieży zastępujemy koszulkami obwiązanymi wokół ust. Nie wyglądamy najprofesjonalniej, ale przynajmniej jest nam ciepło.
Gdy na horyzoncie pojawia się schronisko jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Nie ma jednak czasu na odpoczynek czy świętowanie – na szczycie musimy być przed 11, bo wtedy zaczyna mocno wiać.
Kolejne godziny mijają nam na dojściu na przełęcz. Po raz kolejny nasza cierpliwość zostaje wystawiona na próbę. Każda kolejna góra przed nami nie zwiastuje przełęczy. W końcu docieramy, a naszym oczom ukazuje się kolorowe miejsce pełne roześmianych ludzi. Wszyscy krzyczą, tańczą i świętują. Nie tylko nas zdobycie Thorung La Pass kosztowało wiele wysiłku. Początkowo patrzymy na to wszystko z boku, chyba jeszcze nie dowierzamy, że po 7 dniach, w końcu tutaj doszliśmy. Łza kręci mi się w oku – tym razem z radości.
Pijemy jedną buteleczkę Finlandii, która dostaliśmy od Fanki i Krzysia, świętując tym samym największe fizyczne osiągnięcie w naszym życiu i już po chwili kierujemy się w stronę miasteczka.
Z perspektywy czasu nie potrafię powiedzieć co było gorsze – wchodzenie na przełęcz czy schodzenie z niej. Droga w dół ciągnie się w nieskończoność. Jest stromo i co chwile ślizgamy się na drobnych kamieniach. Kolano po raz kolejny nie wytrzymuje przesilenia. Chce mi się płakać i krzyczeć. Po 2 godzinach oznajmiam Rostkowi, że nie schodzę niżej i zostaję. Każda jego próba spokojnego wytłumaczenia mi, że to nic nie da i że muszę się przełamać kończy się moim krzykiem i rzucaniem kolejną garścią żwiru w przepaść. Nie mam już siły, jestem zła i zmęczona. Zdaję sobie sprawę, że zachowuję się jak księżniczka męcząc bogu-ducha winnego Rostka, jednak moja frustracja jest znacznie silniejsza.
Napady złości i bezsilności miewam jeszcze kilka razy. W końcu po 5 godzinach docieramy na dół, pozwalamy sobie na luksus (pokój z łazienką) i po kolacji zasypiamy jak zabici.
Dzień 8 i 9
Muktinath (3760) – Tukuche (2590) – Lete (2480)
Kolejne dwa dni mijają nam bardzo przyjemnie. Trasa przez większość czasu prowadzi w dół lub po płaskim terenie. Krajobraz jest już o wiele mniej dziewiczy, a trekking utrudnia droga po której ze wzmożoną częstotliwością mijają nas jeepy i busy, zostawiające za sobą kłęby kurzu. Docierając do Lete znajdujemy autobus do Ghasy, a później do Beni, skąd wracamy do Pokhary, kończąc tym samym trekking.
14 Comments
[…] był miejscem, w którym mogliśmy zregenerować siły po Nepalu i trekkingu wokół Annapurny, miejscem naszych wakacji od wakacji, miejscem gdzie mogliśmy nic nie robić, a jednocześnie […]
[…] Piękno Himalajów – trekking wokół Annapurny. […]
Czesc! Mam pytanie fotograficzne: jak radziliscie sobie z ladowaniem baterii (lub ile zapasowych) i jakie etui na aparat polecacie na trekking, torbe biodrowa czy moze cos innego? Pozdrawiam i gratuluje swietnego bloga!
Hej
całą podróż objechaliśmy bez etui, aparat zawsze noszę na szyi jest mi wygodniej i zawsze mam go pod ręką, żeby „uchwycić” chwilę mimo, że jest dość ciężki nie przeszkadzał mi za bardzo nawet podczas wspinaczki
Mieliśmy dwie baterie naładowane na full nie musieliśmy ich ładować ale w schroniskach jest prąd i ładowanie kosztuje od 1-5 dolarów za ładowanie konkretnej rzeczy im wyżej tym drożej
Dzieki za info! Zwykle tez nosze na szyi (biedny aparatek), ale zaczelam myslec o tym, ze moze nie tylko w czasie trekkingu, ale i w podrozy po Indiach i Nepalu, byloby bezpieczniej z etui.
Cześć,
w jakim okresie byliście, że trafiliście na taką pogodę?
Byliśmy w październiku
Wtedy podobno są największe szanse na bezchmurne niebo
[…] ustalonego wcześniej schematu, a zaczęliśmy „chłonąć” dane miejsca. Tak oto przeszliśmy z plecakiem kawałek Himalajów, lecieliśmy paralotnią nad Nepalem, odbyliśmy wolontariat w szkole w slumsach, przejechaliśmy […]
Cześć! Będę wdzięczna za informację, czy byliście z zorganizowaną grupą? Chciałabym dotrzeć do Kathmandu na własną rękę i udać się na trekking już z przewodnikiem.
Hej hej
Trekking robiliśmy na własną rękę
Cała trasa jest bardzo dobrze oznakowana, wystarczy zaopatrzyć się w dobrą mapę (albo maps.me na komórkach) i można iść samemu
Cześć,
wybieram sie na trekking wokół Annapurny za dwa tygodnie i zastanawiam się jak ciepły śpiwór wziąć. Jakie macie doświadczenie? Zwykły śpiwór na temperatury + wystarczy?
Hej
MY mieliśmy chyba taki do -5 stopni i w zupełności wystarczył na miejscu zazwyczaj dają jeszcze grube koce
A jak to wyglada organizacyjnie? Trzeba mieć tam pozwolenie na trekking?
Tak
Pozwolenia załatwia się w centrum turystyki górskiej w Pokharze lub w Kathmandu
Kiedyś trzeba było za nie zapłacić z tego co pamiętam około 40 dolarów, nie wiem czy cena nie wzrosła
Trzeba mieć je przy sobie przez cały trekking bo są punkty kontrolne