RPA z dzieckiem – dla niektórych przerażająca wizja, dla innych sposób na wspaniałą wyprawę. My pokochaliśmy Republikę Południowej Afryki całym sercem. Zachwyciła nas, pochłonęła, rozkochała w sobie i pozostawiła z wielkim uczuciem niedosytu. Nie mieliśmy wielkich oczekiwań, a otrzymaliśmy przepiękne widoki, niezwykłą naturę i miejsca dzikie jak z programów National Geographic.
Spędziliśmy tutaj 11 dni w listopadzie i nie mamy wątpliwości – to jeden z cudowniejszych krajów jakie odwiedziliśmy.
A jeśli planujecie taki wyjazd – czy to sami czy z dzieckiem – to mamy dla Was garść informacji praktycznych
PLAN PODRÓŻY DZIEŃ PO DNIU – RPA Z DZIECKIEM
Dzień 1:
Lot Warszawa – Kopenhaga – Zurych – Johannesburg
Bilety na samolot na trasie Kopenhaga – Johannesburg z przesiadką w Zurychu kupowaliśmy w lipcu (czyli około 4 miesiące przed wylotem). Na Fly4free udało się wyłapać dobrą promocję na tą trasę. Do Kopenhagi dolecieliśmy Wizzairem (lot do Kopenhagi mieliśmy wcześnie rano, a wylot z Kopenhagi późnym popołudniem, więc kilka godzin spędziliśmy na lotnisku; gdyby była lepsza pogoda pewno pojechalibyśmy zwiedzić stolicę Danii).
Lecieliśmy liniami Swiss, za bilet w dwie strony zapłaciliśmy około 1500 zł/osoba za lot w dwie strony + około 200 zł/osoba za lot w dwie strony z Polski do Kopenhagi.
W cenie były posiłki/napoje oraz duży bagaż rejestrowany.
My lecieliśmy tylko z jednym dużym podręcznym bagażem oraz trzema małymi plecakami (żeby nie ponosić dodatkowych kosztów w Wizzairze oraz w FlySafair, którymi podróżowaliśmy po RPA).
Ze względu na Zoję wybraliśmy lot nocny (cały przespała). Lot trwał około 10 godzin, a jako, że w RPA zegarki przestawia się tylko o godzinę to uniknęliśmy jetlagu.
Dzień 2:
Do Johannesburga przelecieliśmy rano.
Polacy do wjazdu potrzebują jedynie ważnego paszportu, a podróżując z dzieckiem możecie zostać poproszeni o akt urodzenia dziecka w języku angielskim. Nas nikt o niego nie poprosił, ale czytaliśmy o sytuacjach kiedy rodzice nie posiadali dokumentu i dziecko nie zostało wpuszczone.
Mieliśmy wykupiony popołudniowy lot FlySafair do Port Elizabeth, ale Rostkowi udało się w biurze linii lotniczych znajdującym się na lotnisku zmienić godzinę na wcześniejszy lot bez opłat. FlySafair możemy polecić z czystym sumieniem – nie ma problemu ze zmianą daty czy godziny (jeśli oczywiście jest miejsce na dany lot) – musicie jedynie dopłacić do różnicy w cenie (a jeśli cena jest ta sama/niższa to nie dopłacacie nic). W cenie biletu zawsze są duże bagaże podręczne. Za bilety lotnicze pomiędzy miastami w RPA płaciliśmy zazwyczaj 150-250 zł od osoby.
Z lotniska odebrał nas właściciel Treetops Guesthouse, w którym się zatrzymaliśmy. Treetops mieści się niedaleko lotniska, prowadzi go starsza para z Wielkiej Brytanii i jest to zdecydowanie miejsce z duszą. Przede wszystkim właściciele są mega sympatyczni – Steven wynegocjował dla nas lepszą stawkę za wynajem samochodu, załatwił fotelik dla Zoi, ogarnął lornetki na safari, polecił gdzie warto iść zjeść i co zobaczyć, a śniadania były przepyszne. Internet śmigał, lokalizacja była idealna dla osób (tak jak my) zmotoryzowanych, pokoje przestronne, a część wspólna miała fajny klimat.
WYNAJEM SAMOCHODU W RPA: Samochód wypożyczyliśmy w firmie Pace Car Rental i za trzy pełne dni wynajmu zapłaciliśmy 2000 ZAR (z ubezpieczeniem).
Niestety nie wszystkie firmy posiadają fotelik (u nas nie było już żadnego wolnego). My mieliśmy szczęście i udało się go załatwić właśnie od wnuczki Steva, ale bierzcie to pod uwagę podróżując z dzieckiem.
BEZPIECZEŃSTWO W PORT ELIZABETH: Port Elizabeth nie należy do najbezpieczniejszych miast i warto o tym pamiętać. W oknach domów znajdziecie kraty, ogrody otoczone są płotami pod napięciem, sklepy spożywcze oraz restauracje mają specjalne zabezpieczenia. Nie afiszujcie się ze sprzętem, nie bierzcie gotówki, nie chodźcie nigdzie po zmroku. Podróżując samochodem zamykajcie drzwi/okna (zdarza się, że ktoś może przybiec jak stoicie na światłach i wtargać wam rzeczy z ręki). Sprawdzajcie jakich dzielnic unikać, gdzie nie chodzić i jakimi ulicami nie jeździć. Bądźcie czujni i rozważni, ale też nie popadajcie w paranoję. Dotyczy to oczywiście nie tylko Port Elizabeth, ale również innych miast RPA.
Dzień 3:
O poranku zjedliśmy pyszne śniadanie w Treetops Guesthouse – oprócz małego szwedzkiego stołu z owocami, pieczywem i przekąskami, dostaliśmy również typowy english breakfast składający się z jajek, kiełbasek, warzyw – wszystko było świeże i pyszne.
Następnie udaliśmy się do Centrum SANCCOB – działająca tam organizacja walczy ze spadkiem populacji pingwinów i innych ptaków u wybrzeża RPA, dba o chore osobniki, monitoruje populacje różnych gatunków oraz leczy te, które ucierpiały podczas wycieków ropy do oceanu. Rocznie przez centrum przewija się około 2500 ptaków. Na miejscu przydzielono nam przewodnika-wolontariusza, który pokazał nam pingwiny przebywające w centrum oraz szczegółowo opowiedział o misji ośrodka. My poprosiliśmy o wersję przyśpieszoną ze względu na Zoję, ale w tym miejscu można spędzić naprawdę sporo czasu i wiele się dowiedzieć.
Więcej o tym wspaniałym miejscu przeczytacie o tutaj: klik.
Bilet wstępu kosztował nas 75 ZAR od osoby.
Przejechaliśmy się Marine Drive zatrzymując się od czasu do czasu na kładkach, które ciągną się wzdłuż wybrzeża. Część tego szlaku można przejść pieszo, ale warto pamiętać, że czym dalej od miasta tym bardziej kładki są poniszczone.
Zjedliśmy wczesny lunch i pojechaliśmy do Kragga Kamma – parku, w którym można wypatrzeć dzikie zwierzęta. Safari to główny punkt programu jeśli chodzi o afrykańskie kierunki. My początkowo mieliśmy w planach Park Narodowy Krugera, ale ze względu na Zoję i duże zagrożenie malarią odpiściliśmy. W Kragga Kamma chcieliśmy dołączyć do zorganizowanej wycieczki, ale okazało się, że dzieci poniżej 5 roku życia nie są akceptowane (wycieczki odbywają się o określonych porach – 10:00/14:00, kosztują 380 ZAR od osoby i nie można wykupić samochodu tylko dla siebie). Na wjeździe do parku dostaliśmy mapkę oraz listę zwierząt, które można tutaj spotkać i sami ruszyliśmy na jego podbój (self-drive jest tutaj możliwy). Zwiedzanie rozpoczęliśmy od małej kawiarni Bush Cafe oraz krótkiego spaceru po pobliskich kładkach widokowych w koronach drzew nazwanych Monkey Walk, a następnie ruszyliśmy w stronę otwartej przestrzeni. Mieliśmy mieszane uczucia czy uda nam się zobaczyć jakieś zwierzęta (nasze doświadczenie jest zerowe) – ale kiedy na wstępie przywitała nas rodzina zebr, bawołów i antylop to poczuliśmy się pewniej. Teren jest ogromny i w znacznym stopniu trawiasty, więc łatwo wypatrzeć zwierzęta.
Po parku można jeździć godzinami, bo zwierzęta szybko się przemieszczają i co chwilę można je spotkać w innym miejscu.
Drogi są dobrze oznaczone, offroad i wychodzenie z samochodu nie jest dozwolone, ale zwyczajny samochód spokojnie da radę.
Nam udało się wypatrzeć zebry, strusie, antylopy, bawoły no i cudowne żyrafy. Po parku jeździliśmy około 2 godzin.
Wstęp do parku kosztuje 120 ZAR, dzieci do 3 roku życia wchodzą za darmo, a powyżej płacą 60 ZAR.
Następnie znowu ruszyliśmy w stronę wybrzeża, które jest naprawdę przepiękne. Wzdłuż klifów osadzone są drewniane ławeczki na których można usiąść i podziwiać piękne krajobrazy. Należy pamiętać, że wieje tutaj przeokrutnie, więc nie jest to dobre miejsce na pływanie, bo wybrzeże jest skaliste. W niektórych miejscach można po drewnianych schodkach zejść na plażę i zobaczyć to miejsce z calkowicie innej perspektywy.
Ostatnim punktem dnia była Sardinia Beach Bay – miejsce, w którym giagntyczne wydmy spotykają się z oceanem. Mimo, że zdjęcia tego miejsca w internecie robią średnie wrażenie to Sardinia (o zachodzie słońca) jest przepiękna i zdecydowanie warto tutaj spędzić całe popołudnie, bo to jedna z piękniejszych plaż jakie widzieliśmy.
Dzień 4:
Dzień zaczynamy w Addo Elephant Park. Dojeżdżamy do punktu informacyjnego i od razu przypomina nam się podróż po Zachodniej Autralii – gigantyczne przestrzenie, zadbane rest stopy, darmowe mapki, na których codziennie rangersi zaznaczają regiony, w których widziane były zwierzęta. Wstęp do parku kosztuje 400 ZAR dla dorosłego i 199 ZAR dla dziecka powyżej 2 roku życia. Warto mieć gotówkę (my nie mieliśmy i Rostek musiał wracać się do miasta, które znajduje się 5 kilometrów dalej, bo najprawdopdobniej popsuł im się terminal).
Przy zakupie biletów dostaje się mapkę z drogami, punktami widokowymi i zdjęciami wszystkich zwierząt, które można w parku zobaczyć – każde zwierzę ma określoną ilość punktów, a czym wyżej jest punktowane tym ciężej je znaleźć.
My wjechaliśmy przez południową bramę i zastanawialiśmy się jak mamy zobaczyć tutaj jakieś zwierzęta skoro otacza nas wielki, gęty busz. Co jakiś czas na drogę z krzaków wyskoczyła jakaś antylopa lub struś (dlatego po parku nie można poruszać się szybciej niż 40km/h), ale nie o takie safari nam chodziło.
Jednak po kilkudziesięciu minutach wyjechaliśmy na trawiaste tereny, na których duże zwierzęta były widoczne jak na dłoni.
Widzieliśmy sporo zebr, antylop, strusiów, guźców, a w drugiej części parku udało nam się zespotować mnóstwo słoni (na tym terenie żyje ich około 600!).
Przepiękne doświadczenie <3
Wieczorem spędziliśmy czas z rodziną właściciela w Treetops Gusethouse, który przygotował dla nas tradycyjne braai czyli grilowaną wołowinę, kurczaka, kiłbaski, owoce morza, opowiada o kulturze, historii i tradycjach Południowej Afryki i zaprosił do swojego domu.
Dzień 5:
Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie, oddaliśmy samochód i Steve zawiózł nas lotnisk, skąd południowym lotem FlySafair polecieliśmy prosto do Johannesburga.
Johannesburg to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na świecie. Nie planowaliśmy go zwiedzać, ale to największy punkt przesiadkowy na resztę kraju. Co prawda w czasie podróży dookoła świata zwiedziliśmy wiele „potencjalnie” niebezpiecznych miejsc jak Salwador, Honduras, czy niektóre miejsca w Nikaragui i Gwatemali, ale podróżując z Zoją takie ryzyko nie wchodzi w grę.
Lot do Kapsztadu mieliśmy dopiero kolejnego dnia więc postanowiliśmy zatrzymać się blisko lotniska. Nawiązaliśmy współpracę z Radisson Hotel & Convention Centre i zostaliśmy oderbani z lotniska transferem lotniskowym.
Hotel jest całkowicie samowystarczalny i mając 24 godziny nie będziecie się nudzić. Macie tutaj restauracje z bufetem oraz ala carte, bary, gigantyczną strefę spa, basen wewnętrzny i zewnętrzny, śniadania, świetne wifi oraz sklepy, więc nigdzie nie musicie wychodzić. Sami skorzystaliśmy z dobrodziejstw tego miejsca – Rostek z masaży, a ja z Zoją z ogrzewanego basenu wewnętrznego.
Dzień 6:
Jemy pyszne śniadanie, zamawiamy w recepcji bezpłatny transfer i ruszamy na lotnisko.
Lot z Johannesburga do Kapsztadu trwa 2 godziny i po raz kolejny korzystamy z FlySafair. Lądujemy na lotnisku gdzie czeka na nas przedstawiciel Pace Car Rental (płacimy 3700 ZAR za pięć dni wynajmu z fotelikiem i ubezpieczeniem). Załatwiamy formalności i ruszamy do hotelu Urban Oasis Apart Hotel and Eatery, który znajduje się w samym centrum miasta.
Dostajemy duży pokój z aneksem kuchennym i lodówką dzięki czemu możemy przygotować sobie śniadania lub jakieś przekąski na drogę dla Zoi. Jest też Netflix, super szybki internet, balkonik z widokiem na ruchliwą ulicę, sporo miejsc parkingowych w okolicy, basen na dachu z widokiem na góry oraz kawiarnia – dość popularna w porze śniadań.
Ze względu na późną porę zamawiamy kolację przez Uber Eats (bardzo popularne i szybkie rozwiązanie; duży wybór restauracji; można też ogarnąć rzeczy ze sklepu spożyczego)
PARKING: Parkingi w weekendy są darmowe (parkujcie na miejscach z białą linią). W tygodniu kosztują około 5 ZAR za 15 minut. W mieście jest też sporo parkingów podziemnych i zazwyczaj kosztują 10-20 ZAR za godzinę. Rezerwując hotel sprawdzcie czy ma swój parking bo to spora oszczędność. Nie zostawiajcie nic w samochodzie (szczególnie na widoku) jeżeli parkujecie na publicznych miejscach. Niby na każdej ulicy chodzi ochrona (która obiecuje, że za napiwek będzie pilnować Twojego samochodu), ale nie warto ryzykować wybitą szybą.
Dzień 7:
Śniadanie jemy w Arnolds Restaurant (przyzwoite ceny i duży wybór), a następnie ruszamy na szybkie zakupy. W Kapsztadzie dobrze funkcjonuje sieć sklepów Checker, w których znajdziecie wszystko – pieczywo, gotowe dania, przekąski, owoce i warzywa (również pakowane, idealne na przekąski dla dzieci), alkohole, nabiał, artykuły higieniczne oraz wszystko czego dusza zapragnie dla dziecka: pampersy, mleko, smoczki, chusteczki nawilżające, słoiczki itp.
Na wczesny lunch jedziemy na Targ Oranjezicht, który znajduje się w portowej części miasta. Targ otwarty jest w środy od godziny 17:00 oraz w weekendy od godziny 8:00 do 14:00. Znajdziecie tutaj nie tylko przepyszne dania z różnych stron świata, ale również piękna ceramikę, vintagowe ubrania, torebki, kwiaty oraz świeże warzywa i owoce. Mega fajne miejsce na spędzenie weekendowego poranka/południa, szczególnie jeżeli checie poczuć prawdziwy klimat miasta.
Pogoda nas nie rozpieszcza więc wsiadamy na statek i płyniemy zobaczyć foki w ich naturalnym środowisku. Rejs na Wyspę Duikera rozpoczyna się w Hount Bay kosztuje 100-130 ZAR i trwa około godziny. Bilety możecie kupić w porcie oraz przez strony typu GetYourGuide. Czekając na wypłynięcie można podziwiać uszatki figlujące w wodzie i opalające się na pomostach. Widoki po drodze są cudowne, ale musicie pamiętać, że wieje (weźcie kurtki/czapki) i buja niesamowicie, więc nie jest to dobra opcja dla osób z chorobą morską (a dziecko raczej nie jest w stanie poruszać się po łodzi samodzielnie i musi siedzieć cały rejs na ławeczkach/kolanach).
Wyspa Duikera to niewielka wyspeka, a właściwie kilka większych głazów, na których żyją uszatki, ptaki, a nawet lew morski. Cudowne miejsce, żeby zobaczyć zwierzęta w ich natrulanym środowisku w otoczeniu przepięknych widoków. Zdecydowaliśmy się na ten rejst w ostatniej chwili i uważamy, że totalnie warto (przy dobrej pogodzie).
Wracamy do Hount Bay i idziemy na obiad do słynnej knajpki Fish on the rocks. Trzeba odczekać swoje w kolejce, a potem znaleźć jeszcze wolne miejsce na dużym patio, ale naprawdę warto, więc nie zrażajcie się. Wszystko jest pyszne i świeże (koniecznie skosztujcie morszczuka). No i sama okolica jest przepiękna więc po obiedzie chwilę pospacerowaliśmy po pobliskim wybrzeżu podziwiając formacje skalne.
Późne popołudnie spędziliśmy na plaży Camps Bay, a jako, że była niedziela to była to fajna okazja do podglądniecia jak wolny czas spędzają rodziny z dziećmi w Kapsztadzie. W okolicy plaży jest również deptak i mnóstwo fancy knajpek – więc na pewno nie będziecie się tutaj nudzić.
Dzień 8:
Rano ruszamy w okolice Waterfront zobaczyć uchatki, które szczególnie upodobały sobie tutejszy port. Zwierzęta wylegują się całymi dniami na drewnianych platformach, więc to naprawdę fajna atrakcja dla dzieci.
Potem odwiedzamy tutejsze oceanarium. Two Oceans Aquarium to fajne miejsce żeby spędzić pochmurny/deszczowy dzień w Kapsztadzie. Znajdziecie tutaj rekiny, płaszczki, meduzy, tysiące odmian ryb, żółwie morskie, a nawet pingwiny. Bilet kosztuje 235 ZAR za osobę (dzieci poniżej 3 roku życia nie płacą). Jeżeli jest duża kolejka to polecam kupić bilet online – wtedy wchodzicie bez kolejki. Klik.
Na obiad idziemy do Time Out – miejsca gdzie pod jednym dachem znajdziecie wiele restauracji z kuchniami z całego świata oraz wielką przestrzeń, w której możecie zjeść i napić się lokalnych win, drinków lub dobrej kawy. Ceny wyższe niż w lokalnych knajpkach, ale warto chcoiaż raz się wybrać by poczuć tutejszy vibe.
Poźnym popołudniem przenosimy się do Home Suite Hotels Station House , który znajduje się blisko plaży – w samym centrum dzielnicy Sea Point. Jest to turystyczne miejsce z deptakami, fancy knajpkami i wakacyjnym klimatem. To na pewno jedna z najbardziej bezpiecznych dzielnic w mieście.
Station Hose posiada wykupione pokoje w nowoczesnym apartamentowcu. Jest tutaj bezpłatny parking podziemny, przy logowaniu macie również wyrobioną kartę, która pozwala Wam poruszać się po całym obiekcie. Pokoje są przestrone z aneksami kuchennymi. Nasz balkon miał widok na ulicę oraz ocean.
Hotel posiada dach, na którym znajduje się basen i leżaki oraz taras widokowy z którego można podziwiać góry i całą dzielnicę.
Dzień 9:
Wstajemy wcześnie rano i idziemy na śniadanie. Jeśli wykupicie opcję ze śniadaniem to przy zameldowaniu do Home Suite Hotels Station House dostaniecie bon na 300 ZAR na osobę do wykorzystania w przepięknej restauracji Sonny and Irene. Wybór jest spory, porcje dość konkretne, ale największym atutem tego miejsca jest zdecydowanie cudowny wystrój.
Odbieramy auto z parkingu i ruszamy do Kirstenbosch - jednego z jedynastu narodowych ogrodów botanicznych i można w nim znaleźć rośliny z wszystkich regionów Afryki, w tym wiele gatunków rzadkich lub zagrożonych. Ma ponad 36 hektarów i nie sposób zobaczyc go w jenden dzień. Znajdziecie tutaj tematyczne wystawy, krótkie i długie szlaki, oczka wodne, stawy, szklarnie, lasy i widokowe ścieżki. Większość czasu spaceruje się po otwartych łąkach podziwiając zbocza Góry Stołowej.
Najpopularniejszym miejscem w ogrodzie botanicznym jest Tree Canopy Walkway, czyli kładka prowadząca ponad drzewami z przepięknym widokiem na góry. Ja bardzo żałuję, że mieliśmy tak mało czasu i udało nam się zobaczyć tylko 1/3 tego miejsca, ale jeśli macie możliwość to poświęćcie na Kirstenbosch przynajmniej pół dnia – zapewniam, że warto.
Wejście do Ogrodu Botanicznego kosztuje 220 ZAR, dzieci poniżej 6 roku życia wchodzą za darmo. Przed wejściem jest spory parking, który szybko się zapełnia, więc warto być tutaj wcześnie rano szczególnie jeżeli chcecie zobaczyć Górę Stołową (po południu często zaczynają przykrywać ją chmury). Na wstępie dostajecie mapkę z wszystkimi szlakami i informacjami dotyczącymi aktualnych i sezonowych wystaw.
Nasz kolejny przystanek to Boulders Beach, czyli plaża, którą upodobały sobie małe afrykańskie pingwiny. Kilkadziesiąt lat temu te czterokilogramowe ptaki zaczęły być zagrożone wyginięciem – na szczęście władze szybko się zmobilizowały, włączyły plażę do parku narodowego i obecnie kolonia liczy około 3000 ptaków. Pingwiny można podglądać ze specjalnych drewnianych platform. Niektóre z nich są naprawdę odważne – podchodzą bardzo blisko i nic nie robią sobie ze swoich obserwatorów. Cudowne miejsce, wspaniała misja i niezwykłe doświadczenie móc zobaczyć je w swoim naturalnym środowisku.
Za trzy bilety zapłaciliśmy 475 ZAR (dzieci również płacą). Kolejka do wejścia jest spora więc nastawcie się na czekanie.
A obok Boulders Beach, niedaleko wejścia do parku znajduje się niewielka plaża z dużymi, charakterystycznymi głazami, na której można spędzić trochę czasu, wykąpać się (chociaż woda jest lodowata) czy po prostu odpocząć.
Późne popołudnie spędzamy na punkcie widokowym górującym nad Camps Bay Beach. Jeśli tak jak my uwielbiacie połączenie gór, miasta i oceanu – to to miejsce totalnie Was zachwyci. A jeżeli macie czas to zostańce na zachód słońca. W okolicy znajdziecie również baseny pływowe.
Wieczorem położyliśmy Zoję spać, przełożyliśmy ją do wózka i poszliśmy sobie na randkę do restauracji. Jeżeli jedziecie z dzieckiem i akceptuje one wózek to koniecznie weźcie go ze sobą. W Kapsztadzie bez problemu będziecie mogli się nim poruszać, bo chodniki są w dośc dobrym stanie.
Dzień 10:
Rano pakujemy się, idziemy na śniadanie, a następnie z całym dobytkiem ruszamy do Muizenberg – do miejsca, w którym podobno narodził się surfing w RPA. Długa na kilka kilometrów plaża jest rajem dla ludzi uprawiających sporty wodne. Fale są gigantyczne, wieje przeokrutnie i nawet byliśmy świadkami jak jeden chłopak rozciął sobie całą skroń uderzając o deskę i chcoiaż plaża nie jest najbardziej urokliwa to turyści zjeżdżają tutaj by zrobić sobie zdjęcie z kolorowymi domkami. Podczas naszej wizyty domki były w remoncie (jedna część była malowana,a druga otoczona siatką).
Poszliśmy więc na lody na deptak i ruszyliśmy w stronę Cape Point. Kolejka do kas była bardzo długa (czeka się w samochodzie do bramek wjazdowych). Musicie pamiętać, że RPA jest bezgotówkowe i w wiekszości miejsc można płacić tylko kartą (pewno ze zwzględu na bezpieczeństwo). Bilet na wjazd do parku kosztuje 400 ZAR od osoby, oraz 200 ZAR dla dzieci powyżej 2 roku życia.
Mimo, że kolejka do wjazdu była długa to obszar jest na tyle duży, że da się znaleźć odcinki bez tłumów. W większości miejsc byliśmy całkowicie sami. Spędziliśmy w tej okolicy dwie godziny: odwiedziliśmy Przylądek Dobrej Nadziei, dzikie plaże, byliśmy na kilku punktach widokowych. Cape Point to niezwykłe miejsce zarówno pod kątem historycznym jak i pod kątem fauny i flory, którą możecie tutaj podziwiać. Oprócz wielu egzotycznych i niespotkanych przez nas wcześniej roślin mieliśmy okazję zobaczyć wieloryba (co podobno o tej porze roku jest bardzo rzadkie).
Do Kapsztadu wróciliśmy słynną drogą Chapman’s Peak Drive. Przejazd nią kosztuje 61 ZAR, a sama droga nazywana jest jedną z najpiekniejszych na świecie. Niestety nam nie dopisała pogoda, ale biorąc pod uwagę ilośc punktów widkowych wierzymy na słowo.
Pod wieczór docieramy do One Thibault Aparthotel, który znajduje się w centrum miasta. To kolejne miejsce, w którym pokoje hotelowe ulokowane są w apartamentowcu razem z biurami, mieszkaniami i sklepami. Apartamenty znajdują się na wysokich piętrach z widokiem na dzielnicę biznesową, a widok zachwyca chyba jeszcze bardziej w nocy niż w dzień. W naszym aparatmencie była osobna sypialnia oraz przeszklony salon z aneksem kuchennym. W okolicy hotelu znajduje się również podziemny parking.
Dzień 11:
Budzimy się z pięknym widokiem na miasto i idziemy do pobliskiej kawiarni. Przy zameldowaniu dostaliśmy bon na 170 ZAR na osobę do wykorzystania na śniadanie. Odbieramy swój samochód z parkingu i ruszamy w stronę Góry Stołowej. Przed przyjazdem Google pokazywało nam, że podczas naszego pobytu w Kapsztadzie będzie słonecznie,a temperatura będzie się wahać w granicach 25-30 stopni. Na kilka dni przed przylotem prognozy diamteralnie się zmieniły, temperatura spadła do 18 stopni i pojawił się silny wiatr oraz chmury. I to własnie wiatr i chmury pokrzyżowały nam plany jeśli chodzi o ikonę RPA. Do tego dnia mieliśmy aż cztery podejścia do wjazdu na górę: kupowaliśmy bilet online na konkretną datę i porę dnia i codziennie przenosiliśmy go na kolejny dzień – bez skutku.
W końcu nadszedł ostatni dzień – mieliśmy wylot o 12:00, kolejka na górę otwierała się o 8:00, więc stwierdziliśmy, że to nasza ostatnia szansa i ryzykujemy. Już jadąc samochodem na parking widzieliśmy, że nic z tego nie będzie – droga była cała we mgle a widocznośc była praktycznie zerowa. Na górę wjeżdżaliśmy z kilkorgiem osób, które tak jak my wierzyły na cud i nagłe rozpogodzenie. Posiedzieliśmy 15 minut, nie zobaczyliśmy nic i zjechaliśmy w dół pierwszym kursem.
Z informacji praktycznych dodam, że na górę można wjechać kolejką lub wejść pieszo. Cena biletu za kolejkę uzależniona jest od pory dnia (tańsze jest popołudniowy wjazd: 360 ZAR w dwie strony, poranny kosztuje 420 ZAR). O ile podczas naszej próby kolejka do wjazdu była malutka tak musicie pamiętać, że zazwyczaj jest du dużo ludzi i warto zarezerwować sporo czasu. Bilety możecie kupić też na miejscu.
Do kas biletowych możecie podjechać uberem, taksówką, specjalnymi autobusami lub tak jak my – swoim samochodem (ale ilość miejsc parkingowych jest naprawdę malutka). Bilety kupione online można przekładać lub oddać bez ponoszenia kosztów przez klika dni. Więcej informacji znajdziecie na ich oficjalnej stronie: klik
Po nieudane próbie pojechaliśmy na lotnisko (jak na złość pojawia się słońce, chmury się rozstępują, a Góra Stołowa pokazuje się w pełnej krasie )
Do Johannesburga lecieliśmy po raz kolejny FlySafair – jako, że odprawiliśmy się dość późno to system przydzielił nam trzy osobne miejsca – nawet Zoja miałaby siedzieć sama w całkowicie innym rzędzie, więc w samolocie było sporo zamieszania, ale ostatecznie udało się usiąść razem.
Po przylocie na miejsce zamówiliśmy Ubera i pojechaliśmy do naszego ostatniego hotelu – Indaba Hotel, Spa and Conference Centre. Teren hotelu jest tak duży, że z recepcji do naszego pokoju jechaliśmy specjalnymi wózkami golfowymi.
Sam hotel jest bardzo kliamtyczny i znajdziecie tutaj wszystko czego potrzebujecie: jest pięknie położony basen, kawiarnie, restauracje, stacja z grillem, zajęcia z jogi i medytacji, pikniki, miejsce do zorganziowana romantycznej randki otraz chocolate experience. Jedzenie jest pyszne, ceny przystępne, wifi śmiga, a buffet śniadaniowy jest ogromny i każdy znajdzie tutaj coś dla siebie.
My mieliśmy również okazję skorzystać z degustacji wina- dowiedzieliśmy się sporo o produkcji, lokalnych odmianach i mogliśmy skosztować pysznych serów i szynek.
Wieczorem, jak już Zoja poszła spać, poszliśmy również do restauracji Chief’s Boma znajdujacej się na terenie hotelu, do której zjeżdżają wycieczki z całej okolicy. Na miejscu można było skosztować buffetu z afrykańskimi daniami, zamówić drinka oraz potańczyć do egzotycznych rytmów.
Dzień 12:
Zjedliśmy śniadanie, a jako, że mieliśmy jeszcze sporo czasu do wylotu to zamówiliśmy w recepcji darmowy shuttle bus i pojechaliśmy do znajdującej się niedaleko galerii handlowej Monte Casino, która wygląda jak włoskie miasteczko. Można tutaj znaleźć rowery, włoskie zaułki, uliczki, brukowane alejki, place, latarni, vespy, malutkie samochody, fontanny, restauracje oraz suszące się nad głowami koszulki różnych włoskich drużyn piłkarskich. Jest tu część z niebem imitującym dzień, wieczór oraz noc (w części gdzie znajduje się kasyno). Mega fajny klimat.
Późnym popołudniem pojechaliśmy uberem na lotnisko (pamiętajcie o korkach i wyjeździe ze sporym zapasem czasu), a następnie wieczornym lotem polecieliśmy do Zurychu, przesiedliśmy się na lot do Kopenhagi (mieliśmy tylko godzinkę na przesiadkę, ale lecieliśmy na jednym bilecie i wszystko sprawnie poszło mimo, że było trochę nerwów, że nie zdążymy, bo kolejny lot odlatywał z całkowicie innej części lotniska, a trzeba było jeszcze przejść odprawę celną). Następnie kilka godzin spędziliśmy na lotnisku w Kopenhadze i polecieliśmy do Polski kończąc ym samym naszą afrykańską przygodę.
RPA Z DZIECKIEM – CZY WARTO?
Zdecydowanie tak! Dlaczego? Wiek Zoi (2,5) to był idealny czas na taką podróż. Ilość zwierząt które tam zobaczyła i to w ich naturalnym środowisku była dla niej cudowną lekcją. Ale tak naprawdę dziecko w każdym wieku odnajdzie tutaj coś dla siebie, a organizacja wycieczek, hoteli, transportu czy artykułów dziecięcych jest naprawdę prosta.
RPA Z DZIECKIEM – O CZYM WARTO PAMIĘTAĆ
♥ Przede wszystkim o szczepieniach o których najlepiej porozmawiać z pediatrą lub lekarzem medycyny podróży. Zoja oprócz wszystkich obowiązkowych szczepień ma również szczepienia na meningokoki typu B, dur brzuszny, wzwA.
♥ Warto zabrać ze sobą repelenty na komary chociaż my nie spotkaliśmy się z nimi (z komarami) ani na safari ani w dużych miastach. RPA jest strefą wolną od malarii, a wyjątek stanowi region w okolicy granicy z Zimbabawe/Mozambikiem, dlatego my świadomie odpuściliśmy Park Narodowy Krugera.
♥ Przed przylotem do RPA zróbcie reseach, które regiony są bezpieczne, jakich dróg i dzielnic w miastach unikać. Większość turystycznych spotów jest bardzo bezpieczna, ale należy zachować zdrowy rozsądek – nie afiszować się ze sprzętem, nie wychodzić po zmroku, zamawiać sprawdzone taksówki/jeździć uberem, zamykać szyby w samochodach jadąc przez miasta.
♥ Przed wylotem porozmawiajcie również ze swoim pediatrą jakie leki warto spakować – my od początku pobytu podawaliśmy Zoi probiotyk, a w apteczce mieliśmy spakowany antybioty, leki na ból ucha, plastry, ibuprofen, leki na biegunkę, elektrolity.
♥ Szukając lotów w tą część świata warto znaleźć nocne kursy – dziecko będzie spać, więc nie będziecie musieli się zastanawiać jak je zająć przez tak długą ilość czasu.
Bawcie się dobrze!
2 Comments
Witam, dziękuje bardzo za obszerny artykuł i ciekawe foty, pozdrawiam serdecznie
Podziwiam Was. Śliczne. Taka przygoda.